[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ciemnych, puszystych włosów. Coś jakby znajomego w rysach... Gdzie ja widziałam! tę
twarz? — pytała się w duchu April.
Ach, oczywiście! To pani Cherington sprzed wielu, wielu lat! April zbliżyła się i w za-
myśleniu patrzała na fotografię. Czoło bez zmarszczek, ciemne, trochę rzewne oczy,
nie okolone cieniem. Kąciki ust odrobinę podniesione w nieśmiałym uśmiechu. Twarz
szczęśliwej, pełnej nadziei młodej kobiety.
April przypomniała sobie zaczerwienioną twarz pani Cherington, jej wyskubane
brwi, oczy tak łatwo napełniające się łzami.
— Jaka szkoda! — szepnęła do dziewczyny z fotografii.
Tamta odpowiedziała uśmiechem. W rogu był podpis: „Moim kochanym — Róża”.
A więc pani Cherington miała takie piękne imię. Nic dziwnego, że starsi państwo ho-
dowali róże.
April weszła do kuchni. Na stole piętrzyły się pierniczki, jeszcze gorące. Pachniały
ponętnie. April patrzyła na nie w ekstazie. Jakie pulchne, ile w nich rodzynek!
134
Pani Cherington niemal co dzień piekła jakieś smakołyki i zawsze o wiele więcej, niż
potrzebowała w swym małym gospodarstwie. Wszystkie dzieci z tej dzielnicy odwie-
dzały kuchenkę małego domku. Powinna mieć własnych choć z dziesięcioro — pomy-
ślała April.
Napominając samą siebie, że brzydko jest postępować jak prosię odliczyła skrupu-
latnie dziewięć sztuk: po trzy dla każdego. Kusiło ją, żeby wziąć jednego dodatkowo, do
zjedzenia po drodze, lecz doszła do wniosku, że to byłoby nielojalnie. Poprzestała na po-
wąchaniu wonnego półmiska.
Nie, osoba piekąca takie pierniczki nie mogła być zdolna do zabójstwa!
Zapakowała starannie pierniczki do papierowej torby i wyszła kuchennymi drzwia-
mi. Na schodkach stanęła zaskoczona. Na ławce w ogródku siedział stary pan Chering-
ton z rewolwerem w ręku.
April krzyknęła cicho: — Och! — zeszła jeszcze o jeden schodek niżej i stanęła.
Pan Cherington podniósł głowę i przywitał ją z uśmiechem:
— Dzień dobry, April!
April zmusiła się do uśmiechu mówiąc:
— Dzień dobry panu! Obrabowałam państwu kuchnię! — Miała nadzieję, że głos jej
nie drży. — Ale porwałam tylko dziewięć pierników. Niech więc pan nie celuje we mnie
z tego rewolweru.
— Nie celuję w ciebie, a zresztą broń nie jest nabita — odparł pan Cherington śmie-
jąc się szczerze. Przyglądał się rewolwerowi z upodobaniem. — Trudno też nazwać to
cacko śmiercionośną bronią! Kaliber dwadzieścia dwa. Zabawka dla pięknej damy, bre-
loczek. — Podniósł rewolwer w górę, tak że ozdobiona masą perłową rękojeść rozbły-
sła w słońcu. — Ładne, co?
— Nie w moim guście — odpowiedziała April. — Boję się broni palnej.
Bała się zwłaszcza broni palnej w ręku człowieka, który mógł być mordercą... Mógł,
na przekór argumentom, które sobie powtarzała, mimo niedostateczności pobudek,
mimo fotografii pani Cherington, mimo doskonałości pierniczków.
Nie mogła oderwać oczu od pana Cheringtona. Był przystojny, nawet bardzo przy-
stojny. Wysoki, smukły, trzymał się wspaniałe. Postawa wojskowa, oczywiście. Przecież
to pułkownik Chandler, bohater w latach wojny. Miał piękne szare oczy i szczupłą opa-
loną twarz. Siwe włosy i wypielęgnowana biała bródka doskonale pasowały do całości.
Lecz nie powinien być siwy, powinien mieć włosy ciemne, jak na fotografii sprzed pię-
ciu lat, gdy nie nosił brody.
April przypomniała sobie wiersz, którego uczyła się w szkole: „Włos mój posiwiał
nie od starości...” Czy włosy pana Cheringtona — nie mogła się przyzwyczaić do nazy-
wania go choćby w myślach pułkownikiem Chandlerem — zbielały w więzieniu? Czy
może pod wpływem jakiegoś ciosu „w przeciągu jednej nocy” — jak mówią. Mamusia
135
co prawda twierdziła, że to przesąd, naukowo nie uzasadniony. Siwienie ma coś wspól-
nego z brakiem witamin. W więzieniu pewnie nie dają ludziom dość witamin. Nie bądź
głupia — powiedziała sobie w duchu April. — Zgłupiałaś ze strachu. Nie ma powodu
bać się pana Cheringtona.
Z pewnym wysiłkiem przełknęła ślinę, popatrzyła na rewolwer i odezwała się lek-
kim tonem:
— Można by to nosić jako brelok przy bransoletce.
— Tak, do niczego więcej się nie nadaje — przyznał pan Cherington, odkładając mi-
niaturowy rewolwer na ogrodowy stół.
April podeszła bliżej, siadła obok starszego pana na ławce, wlepiła w rewolwer zafa-
scynowany wzrok. Cacko, z pewnością niegroźne.
— Czy mogę go dotknąć? — spytała.
— Śmiało! — odparł pan Cherington. — Mówiłem ci, że nie jest nabity.
Mrówki jej przeszły po skórze, gdy wzięła rewolwer do ręki. Leżał jej w dłoni wygod-
nie. Wycelowała w czuby sosen, sterczące po przeciwnej stronie ulicy za domem Che-
ringtonów i powiedziała:
— Bang!
— Tak celując trafiłabyś w drzewo na trzeciej ulicy! — roześmiał się pan Cherington.
— Czekaj, pokażę ci jak trzeba...
— Nie, nie — szybko odparła April. Położyła ostrożnie rewolwer na stole. — Rzeczy-
wiście, bardzo jest ładny.
— Ale mało skuteczny — rzekł pan Cherington. — Gdybyś chciała naprawdę kogoś
zastrzelić... — Urwał i po chwili dodał: — Louise lubi to cacko, prosiła, żebym je dla niej
oczyścił. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spraypainting.htw.pl