[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ła. — Niewiarygodne. Nigdy bym nie uwierzyła. . . — i urwała.
Czekałem, żeby rozwinęła temat, ale na próżno. Zapytałem:
— Jak to?
— Mniejsza o to. Nawet myśleć o tym nie chcę.
Zostawiliśmy miasteczko za sobą. Śpiewów prawie nie słyszeliśmy, ale wśród
ciszy nocy jeszcze dolatywał z daleka ich rytm. Księżyc siał obficie srebrzystą
poświatę, tak że nie tworzyły się desenie na ziemi. Weszliśmy na pastwisko i za-
trzymaliśmy się tam, gdzie narysowałem moją krowę.
Friedheim leżało poniżej nas i było jak gwiazda, nie taka wyraźna, czysta pię-
cioramienna gwiazda jak w blasku dnia, a przecież nadal pomimo nierównomier-
ności świateł niezaprzeczalna. Skupienie ich na skrajach, zanik gdzie indziej wy-
twarzały wrażenie rozlania czy też gwiazdy raczej opasłej. Ale dla Joan ta gwiaz-
da była piękna, była właśnie tym, co ona chciała widzieć. W milczeniu patrzyła
dziewczyna na ten mglisty układ świateł, który księżyc zalewał srebrzystością.
— Cieszę się, że tu przyszłam — powiedziała. — Dziękuję, że pan mnie przy-
prowadził.
Za wspólną nie wyrażoną zgodą doszliśmy na skraj łąki do na pół wkopanego
w ziemię płaskiego głazu. Na prawo od nas stały cztery drzewa tak, jakby pełniły
straż, miasteczko rozciągało się w dole na lewo. Z tego miejsca nie widzieliśmy
zarysu gwiazdy, ale za to było coś czarownego w widoku całej tej doliny małego
miasteczka i tego długiego srebrnego od poświaty zbocza.
Uświadomiłem sobie dominujące obecność Joan Terrill — nie odczuwałem
tak obecności żadnej kobiety już od dawna. Ona splotła ręce na kolana i kołysała
się lekko. Włosy jej były matową ciemnoczerwoną aureolą.
— Czuł się pan kiedy samotny? — zapytała.
— Wiele razy. Często.
123
— Ludzie są samotni rozmaicie. Tego jestem pewna. Pan był żonaty. Małżeń-
stwo to jest lekarstwo na samotność. Zastanawiam się, czy ktoś znów tak samo
jak przedtem bywa kiedykolwiek samotny, jeżeli już raz znajdzie lekarstwo na to.
— Małżeństwo nie jest lekarstwem na samotność.
— Ależ z pewnością jest.
— Nie.
— Może rozwód zmienia wszystko. Przynajmniej trochę. Nie mogę sobie wy-
obrazić rozwodu. Rozcięcie więzi łączącej dwoje ludzi. Tak nie powinno być. Czy
pan widuje się ze swoją żoną? Ze swoją byłą żoną?
— Ona nie żyje.
— Och, nie wiedziałam. Nie poruszyłabym tego tematu.
— Nie szkodzi. Rozcięcie, o którym pani powiedziała, jest czymś bardzo kon-
kretnym, konkretniejszym czasami niż samo małżeństwo. Bo małżeństwo zawiera
w sobie samotność nie nazwaną, każde małżeństwo. Zaręczam pani.
— Ale nie prawdziwą samotność.
— Owszem. Prawdziwą.
Potrząsnęła głową.
— Nie wierzę. Pan jest artystą. Może życie artysty nie jest aż tak pełne wrażeń,
jak się wydaje, ale pan na pewno zna mnóstwo ludzi.
— Marzycielka z pani. Człowiek z pędzlem w ręce, siedzący przed płótnem,
jest najsamotniejszym człowiekiem na świecie. Odtrutką na samotność jest dziele-
nie się z kimś swoimi doznaniami. A kto może dzielić to, co się dzieje w psychice
malarza? Kto może dzielić to tropienie linii, to równoważenie kolorów, wszystko,
co on usiłuje robić?
— Z pewnością pan prowadzi dziwne życie — powiedziała.
— Nie dziwniejsze niż ktokolwiek inny. Ale co z panią i tym pani uczuciem
samotności? Jest pani ponętną dziewczyną. Mężczyźni szaleliby za taką. Ma pani
ciekawą pracę. Skąd w życiu pani ten niedosyt, ta samotność?
Kołysała się powoli, patrząc w dolinę. Jakiś duży ptak nocny przeleciał nisko
obok niej i zniknął w cieniu. Nie zwróciła na to uwagi.
— Może ja jestem tchórzliwa — powiedziała — czy może jakaś niewydarzo-
na. Większość tych, którzy ofiarują mi swoje towarzystwo, to chamy albo pseu-
dointelektualiści. A więc to byłaby raczej nędzna przygoda zamiast dzielenia cze-
gokolwiek. Potrafiłabym stać się cząstką kogoś, to znaczy cząstką epizodu. Nie-
dobrze to formułuję. Mnóstwo jest samotnych kobiet tylko dlatego, że my nie
chcemy płacić takiej ceny za to, żeby nie odczuwać samotności. — Odwróciła
głowę. Oczy miała ogromne. — Ja nie lituję się nad sobą — powiedziała — nie
roztkliwiam się, gdyż to budzi we mnie pogardę. Po prostu rozważam to.
— Wiem.
Rzeczywiście wiedziałem. Niewysłowione szukanie po omacku! Niepokój,
który nie znajduje ujścia! Sięganie gdzieś po coś, czego nie ma i czego — wiedzia-
124
łem to świetnie — przecież nie było, zanim się tam sięgnęło. Niedostateczność
chwilowego towarzyszenia i pustka własnej jaźni! Znałem to wszystko przecież,
wszystko!
Wydawało mi się, że Joan Terrill płynie gdzieś przede mną — twór tej no-
cy, poświaty księżycowej, rozmowy, nastroju, który prawdopodobnie tamci daw-
ni bogowie znali, jeszcze zanim istniało na świecie jakieś miasteczko Friedhe-
im. Wyciągnąłem ręce po nią nieomal bezwiednie i kiedy objąłem ją, była już
ciepłem, jedwabistością, cudem. Wykrzyknęła przerażona i zaczęła szamotać się
słabo. I raptem uległa mi w pierwszym długim pocałunku i całowała mnie tak,
jak ja całowałem ją. Odwieczne szaleństwo, zawsze nowe, któż może rozumować
wtedy.
Stoczyliśmy się z tego naszego głazu na miękką trawę. Ona mi się nie opierała,
ale patrzyłem na jej twarz, zobaczyłem lęk i coś jeszcze. Sprężyła się, usłyszałem
swój własny głos z bardzo daleka:
— Jesteś dziewicą?
Jej odpowiedź musiała przebyć wielką odległość. Jej głos doleciał do moich
uszu z takiej dali, jak przedtem mój słaby szept dotarł do mnie. Patrzyłem w jej
szeroko rozwarte, ciemne oczy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spraypainting.htw.pl