[ Pobierz całość w formacie PDF ]

stanowczy.
- Wyjeżdżam, Matt. Wracam do Red River.
151
ROZDZIAA JEDENASTY
Na kanapie równym rządkiem spoczęła dwudziestka
zielonych smoków ze sztruksu. Wszystkie miały czerwone,
filcowe łuski na grzbietach, czarne oczka z guzików i dobrze
wypchane brzuszki, co nadawało im wygląd zadowolonych z
siebie obżartuchów. Parę z nich miało kształty nieco koślawe,
ale, począwszy od smoka numer dziesięć, Christie starała się
je zszywać nienagannie. Na koniec uznała swoje dzieło za
bardzo udane, dlaczego więc nie umiała się nim jakoś cieszyć?
Wbiła igłę w kolejnego i spojrzała za okno, gdzie królował
piękny, letni poranek. Przygotowywała się właśnie do
uroczystej inauguracji Dni Zredniowiecza w Red River.
Przecież robiła dokładnie to, co miała ochotę robić,
przebywała tam, gdzie miała ochotę przebywać, a w dodatku
towarzyszył jej Vincent oraz Gomez - koty, które sama sobie
wybrała. Co więc było nie tak?
Do pokoju weszła Lisa z głową zatopioną w ogromnym,
co najmniej siedemsetstronicowym tomie. Christie zdumiało,
z jaką lekkością dzwiga tak pokazny ciężar.
- Wciąż usychasz z tęsknoty za tym obłędnym samcem? -
spytała Lisa z przepastnych głębin księgi.
- Błagam cię, nie wygaduj takich głupstw - warknęła
Christie pochylona nad zasupłaną, zieloną nitką. - Już ci
mówiłam, że Matt Gallagher to dla mnie przeszłość. Skoro nie
pofatygował się nawet, żeby wysłać mi jedną kartkę przez tyle
tygodni, to ja miałabym za nim usychać? Nie ma mowy. On
świetnie wie, dlaczego się nie odzywam. Nie chcę wywierać
na niego nacisku,
taką przyjęłam strategię. Natomiast on wcale nie musi jej
stosować w stosunku do mnie. Doprawdy, zna mój numer
telefonu i mógłby chyba zadzwonić choć raz...
152
Wibrujący dzwięk telefonu dobiegał z holu i Christie o
mało nie zeszyła razem swoich dwóch palców. Wyskoczyła z
krzesła, przefrunęła nad śpiącymi kotami, odepchnęła na bok
Lisę i rzuciła się jak lwica na aparat.
- Halo - wysapała.
- Dzień dobry, Mary Christine - pozdrowił ją
powściągliwy głos ojca. Z początku poczuła się zawiedziona,
a potem obudziła się w niej czujność. Czyżby telefonował po
to, by wypróbować na niej kolejny chwyt? Nie odzywał się od
czasu, gdy wyjechała z Nowego Jorku i być może zdążył już
uknuć następną intrygę, może wciąż nie dowierzał jej słowom.
- Miło cię usłyszeć - powiedziała ostrożnie, obserwując
Lisę, która dyskretnie oddaliła się w stronę kuchni. - Jak się
czujesz?
- Dziękuję, świetnie. Co u ciebie?
- Wszystko dobrze, dziękuję - wzięła do ust kosmyk
włosów i żuła go odruchowo.
- Mam nadzieję, że interes kwitnie.
Westchnęła.
- Właściwie tak. Mamy teraz duży ruch, a koszty bieżące
są wciąż dosyć niskie.
- To dobrze. Doskonale. Zresztą nie dziwi mnie to wcale,
w interesach zawsze jesteś niezrównana - odchrząknął. - Mary
Christine, dzwonię, żeby ci coś powiedzieć... Kocham cię.
Wypowiedział to zdanie niezmiennym, beznamiętnym
tonem, jakby informował ją o swoim ostatnim zakupie na
giełdzie, ale Christie była wstrząśnięta. Nigdy, przenigdy
dotąd nie słyszała od niego tych słów.
- Tato... Ja też cię kocham - wykrztusiła w końcu.
- No tak, cóż, dobrze więc, Mary Christine. Zadzwonię
znowu niedługo.
- Zadzwoń, proszę cię. Będzie mi bardzo miło... Do
widzenia, tato - powoli odłożyła słuchawkę. Wyglądało na to,
153
że właśnie pojednała się z ojcem po wielu latach cichej wojny.
To był wspaniały dar losu. Stała wpatrzona w telefon dłuższą
chwilę, rozkoszując się zupełnie nowym rodzajem spokoju,
jaki zapanował w jej duszy.
Potem spojrzała na zegarek i zorientowała się, że jest już
dosyć pózno. Dokończyła w pośpiechu ostatniego smoka i
włożyła go razem z innymi do ogromnego, plastikowego
worka. Taszcząc go, wybiegła z domu i pospieszyła w
kierunku Main Street.
Kolorowe, jasne proporce powiewały na wietrze nad
straganami ustawionymi wzdłuż całej ulicy. Gęste grupki
przechodniów dreptały wokół, próbując klasyczne angielskie
piwo, które w rzeczywistości sporządzone było z jabłecznika,
kebaby udające mięsiwo z rożna i niby-autentyczny
czternastowieczny pudding sporządzony według
starodawnego przepisu z mleka i chleba, dostarczony przez
miejscowy sklep z towarami kolonialnymi.
Nazajutrz miał się odbyć występ dziecięcy, a dzisiaj
Christie sprawowała opiekę nad strzelnicą. Wszystkie smoki
ustawiła w efektownym szeregu tuż pod tarczą strzelniczą, a
obok zatknęła tabliczkę z napisem: Każdy, kto wyceluje w
bycze oko, wygrywa smoka! 50 centów - jeden strzał. Dochód
z zabawy przeznaczony na budowę nowego muzeum w Red
River.
Zasiadła na stołeczku w oczekiwaniu na chętnych. Nie
było ich jednak wielu, może z powodu niezbyt zachęcającej
miny Christie, która z uporem wpatrywała się posępnie w
ziemię, przeklinając w duchu dzień, w którym po raz pierwszy
usłyszała o Gallagherze.
- Hej, piękna panienko, może ja bym spróbował - huknął
donośny, męski głos tuż nad jej uchem. Christie zadarła głowę
i zobaczyła przed sobą barczystą sylwetkę kowboja, w
kapeluszu zsuniętym na tył głowy i odsłaniającym rudawą
154
grzywkę. Stał z kciukami zatkniętymi zawadiacko za szlufki
dżinsów, i spoglądał na nią piwnymi oczami, w których czaił
się figlarny błysk.
Christie poczuła, jak serce jej łomocze opętańczo, lecz
przemówiła tonem swobodnym i wręcz nonszalanckim.
- O, cześć Matt. Nie wiedziałam, że się tu wybierasz.
Matt położył na ladzie dwie dwudziestopięciocentówki.
- Celuję w samo oko byka. Milcz i patrz.
Bez słowa podała mu łuk i strzałę lekko drążącą dłonią.
Matt z całym spokojem napiął cięciwę i wycelował strzałę w
centrum tarczy. Paf. Gumowa końcówka strzały przyssała się
w samym środeczku byczego oka.
- Niezły strzał - powiedziała Christie i wręczyła mu
smoka, który trochę chwiał się z trudem utrzymując
równowagę. Matt wydobył z kieszeni nowiutki jednodolarowy
banknot.
- No to jeszcze dwa razy poproszę. Szczęście mi dziś
dopisuje.
Wygrał dwa kolejne smoki, z których jeden uparcie się
przewracał.
- Zobacz, Matt...
- No to jeszcze trzy razy. Jestem w transie - sześć [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spraypainting.htw.pl