[ Pobierz całość w formacie PDF ]
silnego charakteru, który potrafi poradzić sobie w każdej sytuacji i
najwyrazniej nie obawia się w życiu nikogo ani niczego. Zupełnie
inaczej niż na przykład ona. Bo ona niemal nieustannie była
ogarnięta jakimś tam lękiem.
Bała się małych samolotów i wielkich przestrzeni.
Bała się ciemności.
Bała się dzikich zwierząt.
Bała się, że nie jest wystarczająco ładna, żeby naprawdę się
ous
l
anda
c
S
komuś spodobać i dlatego z obsesyjną wręcz gorliwością dbała o
wygląd.
Bała się, że ktoś mógłby znów boleśnie zranić jej uczucia i
bez skrupułów porzucić, jak niegdyś ojciec, a potem matka.
Dlatego więc wyniosłością, arogancją, a także złośliwością i
kpiną, skutecznie zniechęcała do siebie większość osób z bliższego
i dalszego otoczenia. Trzymała wszystkich na dystans, co sprawiło,
że czuła się samotna i bała się samotności.
Ponieważ jednak bała się też ludzi, nie miała żadnych
prawdziwych przyjaciół, a z najbliższą kuzynką, rówieśnicą i
swego czasu najserdeczniejszą przyjaciółką, Caitlin Bodine, od
miesiąca po mężu Duvall, nie utrzymywała żadnych kontaktów.
Nie potrafiła się przełamać.
A może raczej nie chciała?
Tak, jak nie chciała teraz przyznać się sama przed sobą, że
Lincoln Coryell robi na niej naprawdę niesamowite wrażenie i
gdyby tylko zechciał, mógłby ją bez szczególnego trudu uwieść.
Chociaż nie ma matury, nie przestrzega form obowiązujących w
eleganckim towarzystwie i wysławia się często dość pociesznie,
mówiąc na przykład:
- No, to nogi mamy z głowy!
- Słucham? - Zamyślona Madison nie do końca pojęła sens
usłyszanych słów.
ous
l
anda
c
S
- Powiedziałem, że twoje nogi mamy już z głowy -
powtórzył żartobliwym tonem Lina - Możemy więc spokojnie
uderzyć w kimono - dodał.
Wyciągnął się wygodnie na kocu i przygarnął Maddie do
siebie.
- Musimy leżeć jak najbliżej siebie, żeby starczyło koca do
nakrycia - wyjaśnił i niemal natychmiast usnął. I
bezceremonialnie zaczął pochrapywać!
W pierwszym odruchu, zdegustowana mało romantycznym
zachowaniem swego współtowarzysza, Madison miała ochotę
zerwać się z koca na równe nogi i uciec, dokądkolwiek, byleby jak
najdalej, nawet w ciemny las. Zmęczenie okazało się jednak
silniejsze od oburzenia i rozczarowania.
Po chwili spali już obydwoje, on i ona.
Maddie miała wrażenie, że dopiero przymknęła oczy, gdy już
zbudziły ją słowa Linca:
- Wstawaj, śpiąca królewno!
Uchyliwszy ostrożnie powieki, spostrzegła nie bez
zdziwienia, że noc się skończyła i nastał dzień, a pomiędzy
drzewami prześwieca poranne słońce.
- Wstawaj, śpiąca królewno! - powtórzył Linc.
- Awansowałam w twoich oczach? - rzuciła cierpko.
- Jeszcze wczoraj byłam tylko księżniczką na ziarnku
ous
l
anda
c
S
grochu, a dzisiaj...
- Księżniczka na ziarnku grochu już nieaktualna - przerwał
jej.
- Czemu?
- Bo przespałaś całą noc jak zabita na prawie gołej ziemi -
stwierdził Linc. - Więc musisz być dziewczyną z zupełnie innej
bajki.
- Ale dlaczego akurat z tej o śpiącej królewnie? Lincoln
wzruszył ramionami.
- Nie wiem, tak mi się po prostu powiedziało - odparł.
- Chociaż... - zawiesił głos.
- Tak?
- Tak sobie chwilami myślę... - znów umilkł.
- %7łe co? - na dobre zaciekawiła się Maddie.
- %7łe może i ciebie ktoś tam kiedyś zaczarował, jakaś zła
czarownica.
- I teraz co?
- I teraz trzeba by cię jakoś odczarować i doprowadzić do
porządku.
- Na przykład jak?
- Na przykład trzeba ci kazać wstać, zrobić siusiu i zjeść
śniadanie! - palnął Linc.
Wykręcił się w ten sposób skutecznie od dalszych dywagacji
ous
l
anda
c
S
na kłopotliwy! niewątpliwie trudny temat charakteru Maddie i
ewentualnych metod jego udoskonalenia, ponieważ ona,
zapominając o subtelnym psychologicznym wątku rozmowy,
skoncentrowała się na przyziemnych konkretach i wykrzyknęła:
- Ojej, śniadanie!
Od lunchu, który spożyli poprzedniego dnia na lotnisku, nie
miała nic w ustach, poza wodą ze strumienia. Było więc rzeczą
całkowicie naturalną, że odczuwała głód i myślała o jedzeniu.
- A jakże, śniadanie! - potwierdził Linc.
- A co będzie?
- Ryba a la szaszłyk.
- To znaczy?
- Pieczona na patyku nad ogniskiem - wyjaśnił. - Z braku
laku niestety bez soli i innych przypraw.
- Ale ja nie lubię ryb - mruknęła Madison i skrzywiła się
zdegustowana.
- No, to zostanie więcej dla mnie. - Linc Coryell ani trochę
nie przejął się jej grymasami.
- Hm... Trochę jednak zjem, skoro nie miałam nic w ustach
od wczorajszego lunchu - oznajmiła po kilkusekundowym
namyśle. - A jak złowiłeś te ryby? - zaciekawiła się. - Na
wędkę?
- Nnno, tak jakby. A ściśle mówiąc, na sznurowadło od
ous
l
anda
c
S
twoich adidasów.
Maddie nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. A kiedy już
się wyśmiała z niesamowitego pomysłu łowienia ryb na
sznurowadła, czym prędzej wybrała się na krótką przechadzkę do
lasu, żeby zrobić przed śniadaniem to, do czego Linc zachęcał ją
już wcześniej.
Natychmiast po śniadaniu wyruszyli w dalszą drogę.
Wędrowali przez dziewiczy górski las bez dłuższego
wypoczynku przez cały dzień, aż do póznego popołudnia, kiedy to
Madison oświadczyła, że ma już wszystkiego dość i nie postąpi
więcej ani kroku. Po czym po prostu Usiadła na ziemi.
Usiadła tam, gdzie się akurat znajdowała, czyli na odkrytej
górskiej łące, rozciągającej się na obydwu dość łagodnych
zboczach malowniczej dolinki, na dnie której wartko płynął
nieduży raczej strumień.
Lincoln Coryell, który szedł przodem, zerknął w jej stronę
przez ramię. I nagle, strasznie zdenerwowany, dopadł do niej,
złapał ją za rękę, szarpnął mocno i zmusił nie tylko do
natychmiastowego powstania na równe nogi, ale również do biegu.
Do szybkiego biegu, który po całodziennym forsownym marszu
był dla niej prawdziwą torturą!
Zbiegli w dół, pokonali w pośpiechu potok i nie zwolniwszy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]