[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nie fair. To wskazuje na ograniczenie umysłu i pogardę dla innego człowieka.
Najgorsi są jednak ci  przyjaciele opery , którzy w imię fałszywie pojętej
sympatii wygwizdują bezpośrednich konkurentów ich osobistych faworytów. Uważam
to za odrażające.
Tylko w jednym przypadku zgadzam się, że protest jest uzasadniony: wtedy
mianowicie, gdy artysta jest słabo przygotowany lub wcale. Kiedy nie opanował
partii, nie pracował wystarczająco, kiedy jego umiejętności zawodowe
pozostawiają wiele do życzenia. Czegoś takiego nie wolno tolerować, ponieważ to
jest zwyczajne oszukiwanie publiczności, która przecież zapłaciła za występ. Od
nikogo nie można żądać, aby kupił niepełnowartościowy towar za pełną cenę.
Krytyka i fałszywe sądy
Na początku każdej kariery łatwo zapamiętuje się dzień, w którym po raz pierwszy
widzi się swoje nazwisko w prasie. Wystarczy jedna przyjazna, pochwalna uwaga, a
może nawet fotografia - i już wyobrażamy sobie, że każdy przechodzień, którego
mijamy, myśli sobie:  Aha, to ten artysta, który wczoraj tak pięknie śpiewał w
operze .
To oczywista bzdura, chociaż z drugiej strony, nie wolno nie doceniać potęgi
krytyki. Kiedy po moim debiucie w City Opera, znany krytyk z  New York Timesa -
Harold Schonberg - napisał, że jestem  rzeczywiście ciekawym zjawiskiem ,
prawdopodobnie przeczytali to ludzie związani z operą i dzięki temu zwrócili na
mnie uwagę. Przesłuchali mnie i zaangażowali, lub polecili komuś innemu.
Wszystko możliwe.
Z biegiem czasu nauczyłem się nie tylko żyć z krytyką, ale i ją rozróżniać. Są
recenzenci zawsze wynoszący pod niebiosa, inni piszą przyjaznie, a czasami mniej
przyjaznie. W drugim przypadku człowiek myśli sobie:  No tak, może on się myli,
a może rzeczywiście byłem tym razem nienajlepszy .
Są też tacy, którym wszystko jedno, co usłyszą danego wieczoru - mają
przygotowaną w zanadrzu druzgocącą krytykę jeszcze zanim kurtyna pójdzie w górę.
W takich recenzjach nie brakuje zwykle insynuacji i zjadliwych uwag na
marginesie, nie mających zresztą żadnego związku ze sprawą. Każdy z nas ma paru
takich  przyjaciół w różnych redakcjach. Niektórzy z nich studiowali kiedyś
śpiew i w ten sposób odreagują głęboki żal z powodu niespełnionych marzeń o
karierze. Przyjmuję to ze spokojem - cóż, to też część gry.
Kto twierdzi, że w ogóle nie czyta recenzji, ten kłamie. Jeśli są niepochlebne,
pozłości się człowiek trochę, a po dwudziestu czterech godzinach zapomni. Nie ma
nic bardziej przestarzałego i nieciekawego niż wczorajsza gazeta. A jeżeli
przeczyta się ją dopiero po kilku dniach, złość jest o wiele mniejsza. Chociaż
nie twierdzę, że nie nauczyłem się niczego z niepochlebnej recenzji dobrego
krytyka. Karajan powiedział mi kiedyś:
- Skoro wierzysz w pochlebne recenzje, musisz wierzyć i w niepochlebne. W Stanach
Zjednoczonych prasa może być istną zmorą. Wszystko się tam rozdmuchuje i odnoszę wrażenie,
że Amerykanie przeceniają jej opiniotwórczą rolę. Wprawdzie bardziej dotyczy to polityki,
gdzie żurnaliści współdecydują, ale daje się też zauważyć w muzyce i teatrze - zwłaszcza w
Nowym Jorku. Wystarczy pomyśleć o prawach Brodwayu: ktoś za miliony dolarów
wyprodukuje musical, premiera zostanie równo zjechana w co ważniejszych gazetach - i już
gwarantowana plajta. Publiczność nawet nie próbuje wyrobić sobie własnego sądu. Niektórzy
krytycy czczeni są jak bogowie, a i sami mają się co najmniej za przewodników duchowych
społeczeństwa. Wszystkiemu, co nie przystaje do ich widzenia sztuki, z miejsca przypiszą
wszelkie wady.
Kiedy artysta osiągnie pewien pułap, ma wielu zwolenników i przyjaciół; kiedy
wiem, że tylu ludzi przychodzi właśnie dla mnie, wtedy recenzje - dobre czy złe
- stają się nieważne. Pewnie, że cieszę się, gdy ktoś dobrze o mnie pisze, ale
to nie najważniejsze.
Bawią mnie hymny pochwalne wypisywane współcześnie na cześć niezrównanej Marii
Callas, bo jednocześnie przypominam sobie, jak często krytycy nie zostawiali na
niej suchej nitki (nie z powodu skandali). Komu powinniśmy wierzyć? Często wcale
nie trzeba długo czekać, żeby przeczytać skrajnie odmienne opinie. Wystarczy
rzut oka na dwie różne gazety z tego samego dnia, czy ci krytycy rzeczywiście
byli na tym samym przedstawieniu. Na przykład po  Carmen w Metropolitan Opera,
cieszyłem się z niby druzgocącej recenzji. Jakiś krytyk pisał mnie między
innymi, że przyjąłem nie tylko dobre, ale i zły nawyki di Stefano! A jakiś inny
rozpływał się wprost, że tak dobrze jeszcze w Nowym Jorku nie zaśpiewałem. I
komu tu wierzyć?
Gdybym brał poważnie każdą linijkę tekstu napisanego na mój temat, już dawno bym
zwariował. A przecież tak naprawdę liczy się tylko publiczność. Nieważne, czy
są to dwa tysiące ludzi w operze czy miliony przed telewizorami. Sami mnie
oceniają - kochają mój głos albo go nie znoszą, uważają za sympatycznego albo
nie.
Tak już jest i tego się nie zmieni. To publiczność decydowała i decyduje, kto
zdobędzie popularność. Dziś możemy się tylko uśmiechać na widok znanych,
klasycznych już ocen ekspertów; od znanego wiedeńskiego krytyka Eduarda
Hanslicka, któremu Wagner wystawił pomnik figurą Beckmessera w  Zpiewakach
norymberskich , aż do krytyków nam współczesnych. A i sami kompozytorzy
pozostawili w swych pismach, książkach i listach niekiedy co najmniej dziwne
wskazówki. Ryszard Strauss określił na przykład  Aidę jako muzykę indiańską, a
 Toskę jako notoryczny kicz w złym guście. Georges Bizet uważał, że  Bal
maskowy jest obrzydliwy. Według Pucciniego  Elektra składała się z samych
logarytmów. Dla Giuseppe Verdiego  Lohengrin był zwyczajnie nudny. Ryszard
Wagner zaszeregował Franciszka Schuberta jako trzeciorzędnego artystę. Nie
oszczędzono nawet Mozarta. Komponujący w tym samym czasie co on, Giuseppe Sarti, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spraypainting.htw.pl