[ Pobierz całość w formacie PDF ]
paru godzin wiele zapewne z towarzyszką swą mówić musiał, przyniósł dla niej książkę, która teraz
leżała na jej kolanach; jednak ani ochoty do mówienia nie stracił, ani ona przestała go słuchać z
ciekawością w ożywionych rysach i wzniesionych ku niemu oczach. Zaniepokojone serce matki na
widok tej młodej pary uspokoić się mogło. On miał pozór nauczyciela, ona uczennicy; wyglądali jeszcze
na parę dobrych przyjaciół zgadzających się z sobą we wszystkim i razem układających jakieś plany.
Dziewczynka czyniła głową, potakujące ruchy oznaczające zrozumienie albo wysoki stopień zapału, co
zdawało się uszczęśliwiać i do dalszego mówienia zachęcać młodzieńca. Z oddalenia, w jakim się
znajdowała, Kirłowa słyszała tylko oderwane wyrazy: lud, kraj, gmina, inteligencja, inicjatywa, oświata,
dobrobyt itd. Parę razy tylko do uszu jej doszły całe okresy żywcem jakby z mądrej jakiejś książki
wyjęte, a prawiące coś o pracach podstawowych i minimalnych, o poprawianiu historycznych błędów
itd. Uśmiechnęła się prawdziwie po macierzyńsku, trochę żartobliwie, a trochę dumnie.
- Dobrze - rzekÅ‚á - kiedy tak; to dobrze! Niech sobie gwarzÄ… o takich piÄ™knych rzeczach!
I miała już odejść ku gankowi, ale jeszcze młoda para wzrok jej do siebie przykuła. Marynia zwolna
podniosła się ze swego niskiego siedzenia i z powolnością ruchów zdradzającą głębokie zamyślenie
wsunęła rękę swą pod ramię towarzysza. Powoli przeszli ogród warzywny i wzdłuż olchowego gaju
kierowali się ku ścieżce do wsi wiodącej. Nieraz już Kirłowa widziała ich idących w tamtą stronę.
Zdawało się; że machinalnie i bezwiednie prawie ciągnęła ich tam wewnętrzna jakaś siła uczucia i
myśli. Teraz postacie ich i profile, blisko ku sobie przysunięte, plastycznie odbijały od zielonego tła
gaju, po którym przesuwały się powoli. On więcej niż kiedy miał pozór apostoła idee swe
wygłaszającego i myśliciela z chmurnymi trochę oczami pod dziecinnym czołem; ona szła z pochyloną
nieco gÅ‚owÄ…, z opuszczonymi w dół powiekami i tym zachwyconym uÅ›miechem nä różowych ustach,
który towarzyszy budzeniu się młodej myśli i woli. Za nimi szedł poważnie wielki, czarny wyżeł, a przed
nimi zachodzące słońce kładło na drogę szerokie szlaki różowych, ruchomych świateł.
ROZDZIAA II
Paru godzin do południa brakowało, gdy Justyna z olśniewającej ulewy słonecznego światła wchodziła
do przyciemnionej nieco sieni Korczyńskiego domu. W rękach, więcej niż kiedy ogorzałych, trzymała
wielką więz polnych roślin, która w połączeniu z jasną barwą jej sukni i ognistymi rumieńcami
policzków czyniła z niej upostaciowanie rozkwitłego lata. Na wschody ganku wbiegała żywo, ale potem
stanęła i długo popatrzała kędyś daleko za bramę dworu, na pole. Zamyślenie to przecież smutnym być
nie musiało, bo znowu zwracając się ku domowi prawie głośno zanuciła:
Lecą liście z drzew, co wyrosły wolne,
Na mogile śpiewa jakieś ptaszę polne...
Ale zaledwie weszła do sieni, przerwała nucenie i przyśpieszyła kroku, bo w sali jadalnej słychać było
ożywioną rozmowę i nawet jakby sprzeczkę paru głosów. W głębi sali, plecami o bufetową szafę oparta,
wielka i trochę przygarbiona, stała Marta, a przed nią młody chłopak i niedorosła panienka mówili jej o
czymś oboje razem, o coś na nią nalegali, prosili. Chłopak miał na sobie krótkie i dość zaniedbane
ranne ubranie, panienka zaś, wątła i z żółtawą cerą, cała w muślinach, wstążkach, lokach,
przypominała bladego, ale ładnego motyla. Oboje bardzo prędko mówili:
- Moja ciociu, czyż ciocia dla nas tego nie zrobi? Kiedy my tak prosimy, tak lękamy się o zdrowie
cioci...Doktor powiedział, że cioci koniecznie leczyć się trzeba... że w tym kaszlu jest coś złego... Niech
ciocia pozwoli, aby doktor tu przyszedł... my go przyprowadzimy... Czyż ciocia dla nas tego nie zrobi?...
Cieniutkimi ramiony panienka usiłowała objąć kościstą kibić starej panny, a utrefioną swą główkę
wysoko podnosiła, aby móc patrzeć w jej twarz, po której przepływały fale uczuć najsprzeczniejszych:
gniewu i rozrzewnienia. Gniew przemógł.
- A dajcież mi święty pokój! - rozległ się po sali głos basowy iochrypły - oto mię napadli! Wieczna
niedola! Doktor wasz głupi... co on tam takiego w moim kaszlu usłyszał? Niech Emilkę i Terenię leczy,
bo one chore, a ja zdrowa, zdrowiuteńka, mury łamać mogę i żadnych doktorów nie potrzebuję.
Jeszcze czego! Wieczne głupstwo! Uf...
Miała zakaszlać się, tak jak bywało zwykle, ilekroć mówiła ze wzburzeniem, ale wstrzymała się i tylko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]