[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dzwiękiem - chrzęst żwiru pod jej nogami. Nawet na tej głębokości śnieg znalazł
sposób, by przedrzeć się do środka przez pęknięcia i dziury i jego płatki
wirowały niczym jakaś widmowa postać przy akompaniamencie zawodzącego wichru.
Gdy spojrzała za siebie, zobaczyła ślady swoich stóp prowadzące w dół korytarza,
pojedynczą ścieżynkę pobłyskującąw świetle latarni.
Kto zapalił te pochodnie, pomyślała, i dzięki komu nadal się paliły?
Tulkh odmówił przyjścia do biblioteki i pozostawił ją samej sobie. Gdy rzuciła
mu prosto w twarz: Wyjaśnijmy sobie coś - jesteś gotów wejść do wieży Lorda
Sithów, ale do biblioteki już nie pójdziesz, on tylko skinął głową i powiedział
jej, że potrafi rozpoznać pułapkę. Zo zaprotestowała - znała przecież głos
wzywającej ją orchidei - ale teraz zaczęła się zastanawiać, czy Tulkh
przypadkiem nie miał racji.
Orchidea nie naraziłaby cię świadomie na niebezpieczeństwo. Wiesz o tym.
Tak, wiedziała. A mimo to...
Daleko przed sobą dostrzegła obszerne pomieszczenie z katedralnym sufitem,
oświetlone migotliwym blaskiem kilku rozstawionych tu i ówdzie pochodni. Poczuła
niewyrazny zapach dymu i płonącego flimsiplastu. Rozejrzała się wokół,
pozwalając sobie, by jej uwagę przyciągnęły szeregi regałów wypełnione z pozoru
nieskończoną zawartością. Kolejny powiew wiatru przemknął przez otwartą
przestrzeń, poruszając stary, suchy śnieg nagromadzony sporadycznie wzdłuż
wyłożonej kafelkami podłogi.
Zo przystanęła. Od kilku minut nie słyszała głosu orchidei. Kolejny raz zaczęła
się zastanawiać, czy gdyby przyszło co do czego, byłaby w stanie się stąd
wydostać. Zakładała, że mogłaby wrócić po swoich śladach, o ile wiatr wpadający
do środka przez szczeliny w ścianach jeszcze ich nie rozwiał. Gdyby wpadła w
tarapaty, miała wiele kryjówek do wyboru - ale co, jeśli w którejś z nich czai
się niebezpieczeństwo?
Coś zimnego dotknęło jej twarzy.
Zo zamarła i wstrzymała oddech, wpatrując się w pustą przestrzeń tuż przed swoją
Strona 67
joe Schreiber - Czerwone żniwa.txt
twarzą. Niczego nie widziała... ale czuła obecność niewidzialnej, odzianej w
skórzaną rękawiczkę dłoni, która pogładziła jej policzek i przesunęła się po
szczęce aż do gardła, dotykając jej skóry z poufałością charakterystyczną dla
kochanka. Poczuła ucisk w klatce piersiowej i niepowstrzymane tremolo pulsu.
Gdzieś nieopodal rozległ się dzwięk.
Zo obróciła się błyskawicznie i spojrzała w kierunku, z którego przyszła.
Dostrzegła swoje ślady, prowadzące w dal, aż na samą krawędz pola widzenia...
I zobaczyła coś jeszcze.
Drugą parę śladów, ułożonych równolegle do jej.
Zlady zatrzymywały się jakieś dziesięć metrów od niej i odbijały w bok, znikając
za zapadającą się ścianką której prawdziwe rozmiary skrywał cień. Coś pod nią
stało, obserwując Zo. Zwiadomość tej obecności sprawiła, że dziewczyna stanęła
jak wryta.
Była już gotowa do biegu, gdy zza ścianki wyszedł Scabrous, stając w półmroku
tak, że oświetlona była dokładnie połowa jego twarzy. Jego oczy spoglądały na
nią bezlitośnie. Szara, poznaczona odsłoniętymi mięśniami twarz Sitha
przypominała cętkowaną narzutę, a szeroki uśmiech zaciśniętych ust sprawiał
wrażenie, jakby jego zródłem było szaleństwo lub stężenie pośmiertne. Mimo to
jakimś sposobem udało mu się zwalczyć transformację - przynajmniej na razie. Jej
spojrzenie padło na wyposażenie medyczne: monitory, rurki i uszczuplone już
torebki z krwią zwisające z kościstego łuku jego ramion. Ten nowy Scabrous był
jednocześnie bardziej wyniszczony i imponujący, jakby kości jego ciała napuchły
i przemieniły go od środka.
- Hestizo Tracę - powiedział, wyciągając dłoń. - Dobrze cię znowu widzieć. Mam
nadzieję, że nie będziesz próbowała uciekać.
Otworzyła usta, ale odkryła, że nie może oddychać. Scabrous wykonał gest dłonią
i Zo poczuła, jak coś ciągnie ją w dół korytarza, prosto w jego ręce. Już po
chwili znalazła się tak blisko Sitha, że musiała podnieść głowę, by spojrzeć mu
w twarz.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]