[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Panie naczelniku, panie naczelniku!  zawyła tłuszcza.
Otworzył okno. Na dole roiło się jak mrowia czarnych postaci.
 Czego chcecie?  krzyknął.
 My, panie naczelniku, założymy swoje pieniądze za Białopiotrowicza! My założym, znie-
siem do grosza! Jego nam oddajcie!
 Dziadku!  szepnął znów Hieronim.  Chodzmy! Mnie tak strasznie słabo.
Pan Polikarp zbliżył się do naczelnika.
 Zabiorę go ze sobą  rzekł.  Pan raczy wydać urlop!
 Zabiorą go robotnicy. Słyszy pan? To półbożek tej zgrai. Chodzmy! No, no, te łajdaki
mają więcej rozumu niż my wszyscy. Wymierzyli sprawiedliwość doraznie. Wyrwaliby swego
ulubieńca z piekła. Panowie, kto ze mną odprowadzi chorego kolegę do domu? Nie czas dziś
się bawić!
Połowa towarzystwa chwyciła za czapki. Naczelnik ze starcem wzięli pod ręce Hieronima,
nieśli go prawie.
 Białopiotrowicza nam, Biatopiotrowicza!  wył tłum przed domem.
Było ich kilkuset, z drągami na ramionach, na przedzie ślusarz Jan, posmolony, podrapany,
straszny. Musiał przyłożyć czynnej ręki do egzekucji %7łyda. Na widok Hieronima grozny
wrzask zmienił się w grzmiący okrzyk, pozdejmowali czapki.
 Białopiotrowicz chory. Nie krzyczcie! Prowadzimy go do domu  zawołał naczelnik.
Jan gwizdnął, ucichło wszystko.
66
 My go zaniesiemy! Daj no, stary!  rzekł poufale do pana Polikarpa.  Panu naczelnikowi
dziękujemy!  dodał kłaniając się.
I stał się dziwaczny pochód triumfalny. Jak dziecko, wziął ślusarz Hieronima na ręce i ru-
szył przodem, otoczony gronem inżynierów. Zanim rzucił się tłum roboczy, dalej podrzędna
służba, w końcu jechało towarzystwo balowe.
Jechało to i szło do baraku z desek, gdzie u progu stal Bazyli z miną niewiniątka, patrząc na
opadającą łunę nad gniazdem Eljasmana.
Ze ślusarzem zamienili spojrzenia złośliwej radości. Uczucie zemsty było w nim silniejsze
niż trwoga o ulubionego pana.
 Doktora, Bazyli!  rozkazał pan Polikarp.
Sługa aż podskoczył na ten głos.
 Jest, jaśnie panie  odparł.
Istotnie, doktór już siedział przy łóżku. Jan złożył chorego na posłaniu.
 Tylko go pan wylecz!  rzekł ostrzegająco do eskulapa i wyszedł, o ile mógł najciszej.
Tłum się rozszedł powoli. W baraku został naczelnik, doktór i starzec; na progu, niby straż
honorowa, stanęło dziesięciu ślusarzy.
%7ładen król nie był lepiej strzeżony ani szybciej obsłużony jak Hieronim.
Ale biedak nie widział swego triumfu.
Majaczył w strasznej gorączce, nie poznawał nikogo, bredził, zrywał się, przeklinał życie,
wołał matki.
 Tyfus i zapalenie mózgu  rzekł spokojnie doktór, kładąc lodowe okłady.
 Ale wychodzi się z tego?  spytał niespokojnie naczelnik.
 Jeden na stu czasem.
Dziad Polikarp nie pytał się, nie odzywał, nie wtrącał do rady i pomocy.
Siadł ciężko obok łóżka, nie spuszczał oczu z wyniszczonej twarzy chorego.
Zimna krew i stanowcza decyzja opuściły go zupełnie. Nie był to już dumny satrapa, nie-
przystępny żadnej ludzkiej słabości i uczuciu; był to zwykły śmiertelnik dotknięty w samo ser-
ce, znękany, nieszczęśliwy.
Wyglądał jak ten, co zbierając skarb całe życie, zostanie z niego odarty; jak ten, co straciw-
szy wiek nad wielkim dziełem, traci je nagle, w dzień triumfu staje wyzuty ze wszystkiego,
nędzarz.
Przerachował się. Hartował stal i oto rozpryskiwała mu się w dłoni na atomy; chciał mieć
klingę najprzedniejszą, zostanie mu może garść prochu.
Dziwny psychologiczny proces rozgrywał się w tej skrytej, nad wyraz pysznej duszy. Może
raz pierwszy w życiu sumienie wstało nieubłagane jak oskarżyciel kryminalny i wołało wobec
wielkiego tłumu myśli jak w sądzie, wołało wielkim głosem:
 Zabiłeś! Jesteś zbrodniarzem! Patrz na swą ofiarę!
I pan Polikarp patrzył pełną zgrozy zrenicą. Twarz wnuka, chuda, ostra, ciemna purpurą go-
rączki, była tuż przed nim, obraz fizycznego i moralnego wysiłku, nadmiernej pracy, długiej
biedy. Darmo wzrok starca szukał w niej win osobistych, upadku, grzechu, jakiejś obrony dla
siebie. Nic. Twarz ta była wykrzywiona bólem, stwardniała od walki, ale szlachetna i surowa, a
wokoło ust rysował się nieubłagany rys żelaznej woli i uporu  rys rodzinny.
I nagle z ofiary człowiek ten zamienił się w sędziego. I zdało się starcowi, że usta te wyda-
dzą wyrok na niego, że one jedyne zdołają zagłuszyć wołanie strasznego oskarżyciela, coraz
straszniejsze: zabiłeś!
Pan Polikarp obejrzał się wokoło. W pokoju było w tej chwili pusto; musiało minąć wiele
godzin, zbierało się na brzask.
Nikt nie widział, jak starzec na klęczki się osunął i bijąc się w piersi, prosił pokornie:
 Boże bądz miłościw mnie grzesznemu! Nie bierz mi tego dziecka! Niech mu oddam za to,
co wycierpiał!
67
A potem pochylił się i pocałował po raz pierwszy skroń biedaka.
 Czy ty mi zapomnisz kiedy?  szepnął.
Ale dusza Hieronima była gdzie indziej.
 Wiesz, Józik  mówił niewyraznie  wszystko domki karciane! Cokolwiek zrobisz, wiatr
dmuchnie i nie ma! Tak zawsze! Już nic robić nie będę! A jak koniec, to co? Domki karcia-
ne!...
Straszne było to bredzenie w głuchej nocy. Zmierć wyciągała kościste ramię i w oczach
starca wydzierała mu jego skarb, a on był jak dziecko bezsilny! On, pyszny jak szatan i taki
możny!...
68
VIII
Epilog
Purpurowa i złota jesień słała się po drzewach Tepeńca i uściełała ścieżki szpalerów sze-
leszczącym dywanem suchych liści. Ciepło było, pogodnie i bardzo uroczo w owym olbrzy-
mim parku otoczonym huczącą Prypecią.
Nie brakło tam rzadkich kwiatów ani fantastycznych gęstwin, z których niekiedy wymykała
się oswojona sarna, ani ślicznych altanek opiętych winem lub kapryfolium, a chyba najpiękniej
było przed samym pałacem, gdzie kwitły setki szczepionych róż, a u stóp marmurowych scho-
dów ganku szemrała fontanna, obryzgując perłami wody bukiety cieplarnianych roślin.
Wśród tych róż siadywał całymi dniami cień człowieka, chudy, zarosły, apatycznie patrzący
przed siebie w próżnię.
Nawet %7łabba nie poznałby wesołego Rucia. Tyfus go strawił ze szczętem, odarł z sił, z wo-
li, z myśli, zostawił nieczułą, wyniszczoną ruinę. Zmierć nie wydarła go dziadowi, ale jak na
urągowisko rzuciła ten żółty szkielet, który nie miał mocy żyć. Zemściła się okropnie.
Starzec myślał to właśnie z goryczą, patrząc na wnuka z drzwi ganku. Jak plama wyglądał
biedak na tle jasnego nieba, krasnych liści i tych róż odurzających wonią.
Pan Polikarp westchnął ciężko i zeszedł powoli ze schodów. Przybycia jego nie zauważył
Hieronim, ale nie okazał zdziwienia ani radości na głos dziada, choć był to głos nieznanej sło-
dyczy.
 Jakże ci dziś, chłopcze?
 Dobrze  odparł obojętnie.
Starzec się schylił i pocałował go w czoło.
 Głowa nie boli?
 Nie. Nic mi nie jest. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spraypainting.htw.pl