[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wiązywać pęta na nogach. Marika zerwała się rozwścieczona, z zaciśniętymi pięściami.
Znieruchomiała na mgnienie oka, po czym wybiegła z przedziału. Kiedy wróciła po kilku sekundach,
Deakin wciąż jeszcze zmagał się ze sznurem. Spojrzał z dezaprobatą na wycelowany w siebie mały,
lecz groznie wyglądający pistolet, którego kolbę zdobiła masa perłowa.
- Po co to pani nosi? - zapytał.
- Stryj powiedział, że gdybym wpadła w ręce Indian... - umilkła, a wściekłość znów wykrzywiła jej
twarz. - A żeby pan pękł! Obiecał pan...
- Kiedy ktoś jest mordercą, podpalaczem, złodziejem, oszustem, a na dodatek tchórzem, to nic
dziwnego, że okazuje się także kłamcą. Szczerze mówiąc, byłaby pani skończoną idiotką, gdyby się
pani tego nie spodziewała.
Zrzucił pęta z nóg, wstał chwiejnie i zrobiwszy dwa kroki w jej kierunku, od niechcenia
odebrał jej pistolet, zupełnie jak gdyby wiedział, że ona i tak do niego nie strzeli. Popchnął ją łagodnie
na fotel, pistolet zostawił jej na kolanach i kuśtykając wrócił na swoje miejsce. Gdy siadał, po twarzy
przemknął mu grymas bólu.
- Spokojnie, panienko. Tak się składa, że nigdzie się nie wybieram. Mam drobne kłopoty z
krążeniem. Chce pani zobaczyć, jak wyglądają moje nogi?
- Nie! - Dziewczyna wprost kipiała z gniewu, zła na siebie za brak stanowczości.
- Prawdę mówiąc, ja też nie mam ochoty ich oglądać. Czy pani matka żyje? - zapytał nagle.
- Czy moja... - Nieoczekiwane pytanie zupełnie wytrąciło ją z równowagi. - A cóż panu do tego?
- Próbuję tylko podtrzymać rozmowę. Wie pan, jakie to trudne, gdy dwoje ludzi spotyka się po raz
pierwszy. - Znów wstał i ze szklanką w ręku zaczął krążyć po przedziale. - Więc jak, żyje?
- Tak - odparła krótko.
- Ale nie czuje się najlepiej?
- Skąd pan wie? A w ogóle, co to pana obchodzi?
- Nic mnie to nie obchodzi. Po prostu toczy mnie robak ciekawości. - Cóż za wyszukane słowa! -
Trudno powiedzieć, czy Marika potrafiła parskać szyderczo, choć tym razem prawie jej się to udało. -
Doprawdy, niezwykle wyszukane, panie Deakin.
- Swego czasu wykładałem na uniwersytecie. Studentów należy utwierdzać w przekonaniu, że
nauczyciel jest bystrzejszy od nich, więc wyrażałem się górnolotnie. No i tak. Pani matka nie czuje się
najlepiej. To oczywiste, bo inaczej to żona, a nie córka jechałaby teraz do komendanta fortu. Ale, na
zdrowy rozum, pani miejsce powinno być przy chorej matce. Poza tym wydaje mi się co najmniej
dziwne, że zgodzili się na pani wyjazd akurat teraz, kiedy w forcie panuje cholera, a Indianie się
buntują. Pani to nie dziwi, panno Fairchild? Widocznie pani ojciec ma jakieś niezwykle pilne i ważne
powody, żeby ściągać panią do siebie, chociaż Bóg jeden wie jakie. Zaprosił panią listownie?
- Nie muszę odpowiadać na pańskie pytania - odparła, lecz widać było, że jest nimi zaintrygowana.
- Wymieniając moje rozliczne wady szeryf nie wspomniał, że na domiar złego jestem natrętny i
bezczelny. Więc jak, listownie? Oczywiście, że nie. Nadał telegram. Pilne wiadomości zawsze przesyła
się telegraficznie. - Nagle zmienił temat. - Ten pani stryj, pułkownik Claremont i major O'Brien...
dobrze ich pani zna?
- No wie pan! - Marika gniewnie zacisnęła usta.. - Tego już za wiele...
- W porządku, nie ma o czym mówić. - Deakin opróżnił szklankę, usiadł i zaczął związywać sobie
nogi w kostkach. - To wszystko, co chciałem wiedzieć. - Wstał, podał dziewczynie drugi sznur i
odwrócił się do niej tyłem, splatając ręce na plecach. - Można panią prosić... ale tym razem nie tak
mocno.
- A skąd ta nagła troska o mnie, to zainteresowanie? - spytała powoli. - Myślałam, że ma pan dość
własnych zmartwień i kłopotów... - Ażebyś wiedziała, że mam, moja droga. I dlatego staram się
myśleć o czym innym. - Zacisnął powieki, gdy sznur wpił mu się w piekące nadgarstki. - Hej, ostrożnie!
- zaprotestował.
W milczeniu zawiązała ostatni supeł, pomogła mu usiąść, a pózniej położyć się, i wyszła bez słowa.
W sypialni cicho zamknęła za sobą drzwi i patrząc przed siebie pustym wzrokiem długo siedziała na
łóżku, nieruchoma i zamyślona.
Równie zamyślony Banlon w oświetlonej czerwonawym blaskiem kabinie maszynisty z jednakową
uwagą obserwował przyrządy kontrolne, szyny i horyzont. Zwały czarnych, przesuwających się szybko
na wschód chmur zasnuły dobrze ponad pół nieba. Wszystko wskazywało na to, że już wkrótce
ciemność pogłębi się na tyle, na ile to możliwe w okolicy, gdzie szczyty gór, wierzchołki sosen, a nawet
samą ziemię pokrywa biały dywan.
Palacz Jackson - nienaturalnie chudy, o ciemnej cerze i z twarzą przeciętą od uszu aż po czubek nosa
dwiema głębokimi bruzdami - był niemal sobowtórem Banlona. Mimo dotkliwego chłodu, spływał
potem. Utrzymanie kotła pod parą, nieodzowne na tak stromym podjezdzie, pochłaniało opał w takim
tempie, że z trudem nadążał dorzucać do przepastnego brzuszyska pieca. Czuł się sprowadzony do roli [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spraypainting.htw.pl