[ Pobierz całość w formacie PDF ]

drzewnego. W ochronie przed deszczem i chłodem obaj mieli na sobie kurtki z demobilu zapinane na suwaki. Allerton
wydawał się niematerialny jak zjawa; Lee niemal mógł widzieć przez niego autobus-zjawę.
Z Ambato do Puyo jechali drogą prowadzącą nad krawędzią wąwozu o głębokości trzystu metrów. Zjeżdżali w
soczystozieloną dolinę, mijając po drodze wodospady, lasy i strumienie. Autobus zatrzymywał się kilkakrotnie; trzeba
było usuwać kamienie, które stoczyły się na drogę.
W autobusie Lee rozmawiał ze starym traperem o nazwisku Morgan, który mieszkał w dżungli od trzydziestu lat.
Lee spytał go o ayahuasca.
- Działa jak opium - odparł Morgan. - Wszyscy moi Indianie jej używają. Kiedy wezmą ayahuasca, przez trzy dni
nie mogę zmusić ich do żadnej pracy.
- Sądzę, że może być na to niezły rynek - powiedział Lee.
- Mogę mieć jej tyle, ile tylko zechcecie - oświadczył Morgan.
Minęli bungalowy z prefabrykatów w Shell Mara. Przedsiębiorstwo Shell Company straciło dwa lata i
dwadzieścia milionów dolarów, nie znalazło ropy i wycofało się.
Wjechali do Puyo pózną nocą i znalezli pokój w zrujnowanym hotelu tuż przy sklepie ze wszystkim. Byli zbyt
zmęczeni, by rozmawiać, zasnęli natychmiast.
31
Następnego dnia Stary Morgan wyruszył razem z Lee w poszukiwaniu ayahuasca. Allerton ciągle spał. Obijali się
o mur wykrętów. Jakiś człowiek powiedział, że następnego dnia przyniesie trochę. Lee wiedział, że nic nie przyniesie.
Weszli do małego baru prowadzonego przez Mulatkę. Udawała, że nie wie, co to jest ayahuasca. Lee spytał, czy to
jest nielegalne.
- Nie - odparł Morgan - ale tutejsi ludzie nie ufają obcym.
Siedzieli i pili aguardiente zmieszaną z wrzątkiem, cukrem i cynamonem. Lee poruszył temat preparowanych
głów. Morgan powiedział, że mogliby założyć przedsiębiorstwo zmniejszania głów.
- Wyobraz sobie, jak schodzą z taśmy produkcyjnej - rozmarzył się. - Nie dostaniesz ich tu za żadne pieniądze.
Rząd zabrania, rozumiesz. Te chamy zabijały ludzi, żeby sprzedawać głowy.
Morgan był niewyczerpaną kopalnią starych, świńskich dowcipów. Opowiadał o jakimś typie mieszkającym w
Puyo, który pochodził z Kanady.
- W jaki sposób się tu znalazł? - zaciekawił się Lee.
Morgan zachichotał:
- A jak myśmy wszyscy się tu znalezli? Trochę kłopotów w ojczyznie, co?
Lee przytaknął bez słowa.
Stary Morgan pojechał popołudniowym autobusem z powrotem do Shell Mara odebrać pieniądze, które mu tam
byli winni. Lee rozmawiał z Holendrem o nazwisku Sawyer, który uprawiał ziemię niedaleko Puyo. Sawyer powiedział
mu, że w dżungli, o kilka godzin drogi od Puyo, mieszka amerykański botanik.
- Próbuje wynalezć jakieś lekarstwo, zapomniałem nazwę. Twierdzi, że jeśli mu się to uda, zrobi wielki majątek.
Teraz nie jest mu lekko. Nie ma tam nic do jedzenia.
- Interesuję się roślinami leczniczymi - powiedział Lee. - Może złożę mu wizytę?
- Z pewnością ucieszy się. Ale wez ze sobą trochę herbaty, mąki czy czegoś do jedzenia. Oni tam nic nie mają.
Pózniej Lee powiedział do Allertona:
- Botanik! Co za numer. To człowiek, którego szukamy. Jedziemy jutro.
- Nie możemy chyba udawać, że tak po prostu wpadliśmy na niego. Jak masz zamiar wytłumaczyć naszą wizytę? -
spytał Allerton.
- Coś wymyślę. Najlepiej od razu powiedzieć, że szukamy yage. Wydaje mi się, że obaj możemy na tym zarobić.
Z tego, co słyszę, facet jest udupiony. Mamy szczęście, że jest w takim stanie. Gdyby był nadziany i pił szampana z
kaloszy w burdelach Puyo, nie byłby chyba zainteresowany sprzedawaniem mi yage za kilkaset sucres. I, Gene, na
miłość boską, kiedy dotrzemy do niego, proszę cię, nie powiedz przypadkiem:
-  Doktor Cotter, jak sÄ…dzÄ™ .
Pokój hotelowy w Puyo był zimny i wilgotny. Padał ulewny deszcz, domy po drugiej stronie ulicy były prawie
niewidoczne. Lee zbierał z łóżka różne rzeczy i wrzucał je do gumowego worka. Automatyczny pistolet kaliber 32,
trochę nabojów owiniętych w natłuszczony jedwab, mała patelnia, herbata i mąka w puszkach oklejonych taśmą, dwa
litry puro.
- Ten alkohol to najcięższa rzecz, a poza tym butelka ma ostre brzegi. Może ją zostawimy? - zaproponował
Allerton.
- Będziemy musieli rozwiązać mu język - odparł Lee. Podniósł worek, a Allertonowi wręczył nową, lśniącą
maczetÄ™.
- Poczekajmy, aż przestanie padać - poprosił Allerton.
- Poczekajmy, aż przestanie padać! - Lee padł na łóżko, wybuchając głośnym, udawanym śmiechem. - Ha, ha, ha!
Poczekajmy, aż przestanie padać! Mają tu powiedzenie:  Oddam ci długi, kiedy w Puyo przestanie padać . Ha, ha, ha!
- Zaraz po przyjezdzie mieliśmy dwa dni ładnej pogody - zaprotestował Allerton.
- Wiem. To był taki współczesny cud. Ludzie zorganizowali z tej okazji pieszą pielgrzymkę i chcą kanonizować
miejscowego proboszcza. Vámonos, cobrón.
Lee klepnął Allertona w ramię. Po chwili szli w strugach deszczu, ślizgając się po bruku głównej ulicy.
Szlak był w beznadziejnym stanie. Bale, którymi wyłożono ścieżkę, pokrywała warstwa błota. Wycięli sobie
długie laski, żeby się nie ślizgać, ale mimo to posuwali się bardzo wolno. Zcieżka przebijała się pomiędzy wysokimi,
twardymi drzewami, ale rosło na niej mało poszycia. Woda była wszędzie; zródła, strumienie i rzeki, nic tylko zimna,
czysta woda.
- Dobra woda na pstrągi - zauważył Lee.
Zatrzymywali się w kilku domach, żeby zapytać o miejsce zamieszkania Cottera. Wszyscy mówili im, że idą w
dobrym kierunku. Jak daleko? Dwie, trzy godziny. Może więcej. Wiadomość o ich wędrówce najwyrazniej się już
32
rozniosła. Jeden z ludzi, którego spotkali na szlaku, przełożył maczetę z jednej ręki do drugiej, żeby się przywitać, i
powiedział od razu:
- Szukacie Cottera? Jest teraz w domu.
- Jak to daleko stąd? - spytał Lee.
Człowiek przyjrzał się im.
- Zajmie wam to jeszcze ze trzy godziny.
Szli i szli. Było już pózne popołudnie. Rzucili monetę, żeby wylosować, kto będzie pytał w następnym domu.
Allerton przegrał.
- Mówi, że jeszcze trzy godziny - oznajmił po powrocie.
- Słyszymy to od sześciu godzin.
Allerton chciał odpocząć.
- Nie - sprzeciwił się Lee - kiedy odpoczywasz, sztywnieją ci nogi. To najgorsza rzecz, jaką możesz zrobić.
- Kto ci to powiedział?
- Stary Morgan.
- Wszystko mi jedno, odpoczywam.
- Nie odpoczywaj zbyt długo. Byłoby przykro, gdybyśmy tu zabłądzili, potykając się o węże i jaguary, wpadając
do quebrojos. Tak się nazywają te głębokie rozpadliny wyżłobione przez strumienie. Niektóre mają dwa metry
głębokości i metr szerokości; w sam raz, żeby wpaść.
Zatrzymali się na odpoczynek w opuszczonym domu. Zcian nie było, ale dach sprawiał wrażenie solidnego. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spraypainting.htw.pl