[ Pobierz całość w formacie PDF ]

oddali. Nie na długo. Ten, który objął dowodzenie obławą, był nawet inteligentny. Helikoptery
rozdzieliły się i zaczęły powolne przeczesywanie pla\y i przybrze\nych wód, bez wątpienia
posługując się porządnymi lornetkami, które mogłyby wypatrzyć kraba na wydmie.
Zdecydowałem, \e czas na kolejną dawkę pływania. Musiałem przy tym wykazać sporo
samozaparcia, woda była bowiem bardzo zimna. Gdy znów nadleciały helikoptery, było ze
mnie widać tylko czubek głowy i czerwone majtki, które głupim trafem miałem akurat na sobie.
Jedna z maszyn zni\yła się nawet i zawisła nade mną, na co zareagowałem
wygra\aniem pięścią i solidną wiązanką. Po chwili szum helikopterów ucichł w oddali. Z
trudem wylazłem na brzeg i z przyjemnością rozło\yłem się na piasku.
Wszystko to byłoby nader ładne, wręcz piękne, tylko jak, do cholery, mam się teraz stąd
wydostać?
10
Gdy helikoptery zniknęły w oddali, skończyło się wylegiwanie. Niczym stuknięty kret
odkopywałem to, co przed chwilą pracowicie zagrzebywałem. Przeniosłem cały majdan daleko
poza linię przypływu. Następny granat, następny wysiłek i znowu wszystko porządnie ukryłem.
Oczywiście, oprócz spodni, butów i koszuli, z której usunąłem to, co miało jakikolwiek
związek z armią, a na dodatek zmieniłem ją paroma cięciami w całkiem sportowy
przyodziewek. Rozło\yłem rzeczy, by przeschły, i wziąłem dokładne namiary na okoliczne
punkty krajobrazowe, aby w przyszłości nie przekopywać całej pla\y. Wreszcie ubrałem się i
ruszyłem ku oddalonej o paręset jardów drodze.
Szczęście mnie nie opuszczało, gdy\ ledwie się na nią wdrapałem, pojawiła się machina
średniej wielkości na niezwykle wysokich kołach, z dwoma obdartusami w środku. Uniosłem
kciuk w uniwersalnym geście, odpowiedział mi szczęk hamulców i zapraszający gest.
- Chłopie, wyglądasz na mokrego! - przywitał mnie jeden.
- Chłopie, kąpiel na kacu to jest to! - odparłem.
- Trzeba będzie spróbować - zgodził się kierowca i ruszyliśmy przed siebie.
Po paru minutach minęły nas dwa czarne sedany z błyskającymi światłami i potę\nymi
napisami POLICJA na burtach. Nie trzeba być wybitnym lingwistą, aby zrozumieć znaczenie
tego napisu, tote\ nie byłem bynajmniej zmartwiony ich szybkim zniknięciem.
Moi nowi kumple wysadzili mnie w mieścinie zwanej Tijuana, gdzie poszukałem
kafejki, siadłem ze szklanicą tequili na werandzie i zrozumiałem, \e właśnie uciekłem z dobrze
zaplanowanej pułapki.
Bo bez dwóch zdań to była pułapka!
Te wszystkie karabiny maszynowe i pojazdy nie spadły zza chmurki, a jest rzeczą raczej
mało prawdopodobną, aby taka siła została postawiona na nogi przypadkowym alarmem i to w
tak błyskawicznym czasie. Tym bardziej \e po krótkiej analizie własnego postępowania pewien
byłem, i\ ja tego wszystkiego nie wywołałem. Skąd zatem wiedzieli, co ma nastąpić?
Ano z prostego powodu - jakiś dowcipny facet, który podró\ował w czasie, przeczytał
sobie gazety wydane po tym incydencie, po czym cofnął się nieco i ostrzegł ich.
Dokładnie tego się spodziewałem, co nie znaczy oczywiście, \e cokolwiek mi się w tym
numerze podobało. Lecz kryła się pod tym jeszcze jedna, najistotniejsza sprawa. ON \ył.
Zniszczyłem jego radosną twórczość w roku 1975, zało\ył więc nową bazę: potę\niejszą,
dobrze ukrytą i oddaloną. On i jego rozkoszni szaleńcy chcieli kontrolować całą historię, cały
czas i byli na najlepszej do tego drodze, zwłaszcza \e zlikwidowali ju\ Korpus Specjalny,
jedyną organizację przyszłości, która byłaby w stanie ich powstrzymać. Albo raczej prawie
zlikwidowali, gdy\ pozostałem jeszcze ja, z moją obłędną misją przerzutową i zadaniem
likwidacji likwidatorów. Zresztą, udało mi się to ju\ w 99,9 procent. I tylko ta drobna jedna
dziesiąta procenta powodowała, \e całą robotę trzeba było teraz zaczynać od początku. Ten
facet musiał mieć pancerną bieliznę. Następnym razem u\yję czegoś mocniejszego, bomby
atomowej w jego śniadaniu na przykład. A więc do roboty!
Sprawa wynajęcia samochodu i wykopania gotówki ju\ następnego dnia nie nastręczyła
\adnych problemów, nie licząc faktu, \e uło\yłem do snu paru typków w prochowcach. Było to
zajęciem czysto samarytańskim, zwa\ywszy na ich niewyspanie po całonocnym
wytrzeszczaniu oczu na pustą pla\ę.
Przerzucenie tego naboju do Stanów okazało się jeszcze łatwiejsze i przed dwunastą
byłem ju\ w biurze Whizzer Electronics Inc. w San Diego. Potę\ne laboratorium oraz malutkie
biuro i tępy recepcjonista byli w takim stanie, w jakim je zostawiłem. Moja rola chwilowo się
kończyła. Teraz przyszła kolej na profesora Coypu.
- Rozumiesz, profesorze? - spytałem małe czarne pudełko z jego nazwiskiem na
wieczku. - Wszystko jest gotowe i czeka na ciebie. Najlepszy sprzęt, jaki mo\na tu dostać za
kradzioną gotówkę. Najnowsze wyniki i efekty badań, zapas surowców i katalogi zakładów
chemicznych, fizycznych laboratoriów i centrów elektronicznych. Konto bankowe z
wystarczającą sumą, by wykupić połowę tego miasta. Lekcje tutejszego języka, czeki in blanco,
historia tego wszystkiego, co się wydarzyło. Teraz do dzieła, i obchodz się delikatnie z tym
ciałem - to jedyne, jakie mam, i jestem doń raczej przywiązany.
Zanim zdą\yłem się rozmyślić, poło\yłem się na łó\ku i przekręciłem włącznik
skrzynki pamięciowej.
- Co się stało? - spytał Coypu wewnątrz mego mózgu.
- Du\o. Jesteś w moim umyśle, nie zrób więc czegoś głupiego.
- Bardzo interesujące. Faktycznie, to twoje ciało. Pozwól mi poruszyć tym ramieniem.
Praktycznie rzecz biorąc, to czy nie przeszedłbyś się na spacer, a ja się tu trochę rozejrzę?
- Nie jestem pewien, czy mam na to ochotę.
- No có\, nie masz innego wyjścia. Do zobaczenia.
- Nie!!!
Ale mój rozpaczliwy wrzask nie miał i tak \adnego znaczenia, gdy\ moja dłoń - [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spraypainting.htw.pl