[ Pobierz całość w formacie PDF ]
domu, przeszedłem tunelem pod peronami i w hali kasowej po drugiej stronie spotkałem się z
Martą. Razem pobiegliśmy na przystanek tramwajowy. Okazało się, że party przy Lazurowej
ograniczy się do czterech osób. Z Ryśkiem była jeszcze jakaś dziewczyna, niezbyt ładna, ale z
wielkim sercem do seksu. Toteż szybko rozpiliśmy niecałe pół litra i wszyscy udaliśmy się do
pokoi na zajęcia w podgrupach.
Co by nie mówić życie może być piękne! Zwłaszcza, jeśli nie traktować go zbyt
poważnie.
* * *
Tym razem obraz był najwyższej jakości. Jak na panoramicznym amerykańskim filmie w
kinie Moskwa właśnie zapowiadają tam Czas Apokalipsy Copoli (muszę się wybrać!).
Kolumnada Pałacu Saskiego lśniła w pełnym słońcu, za filarami prześwitywała świeża
zieleń ogrodu, po błękitnym, jakby świeżo wypranym niebie szybowało stado gołębi. Moja
mama przecięła energicznie Adolf Hitler Platz. Zamierzała chyba minąć Hotel Europejski,
kiedy jakiś impuls kazał jej skręcić do cukierni Lourse a. Ciekawe, nigdy nie przepadała za
słodyczami. I wtedy zobaczyła znajome odbicie w lustrzanej szybie. Przeszył ją mocny,
elektryzujący wstrząs, ale nie był to dreszcz strachu. Nawet gdyby chłopak się odwrócił, nie
miał prawa jej poznać. Była teraz brunetką, krótko obciętą na chłopczycę , w dodatku w
okularach. Hektor zmienił się mniej, choć przez ten rok znacznie wydoroślał, zapuścił też
płowy wąsik. Kobieta, która mu towarzyszyła musiała być od niego starsza o całą generację.
Wyglądała na matką i jak się okazało była nią. Do Róży dobiegła końcówka rozmowy.
Tylko nie wracaj za pózno, synku.
Spokojnie, mamo, znajdę się w domu dobrze przed godziną policyjną.
Nie zwracając uwagi na obserwującą ich dziewczynę, wyszli z lokalu. Moja mama, sama
nie wiedząc dlaczego, poszła za nimi. Po paru krokach amatorzy słodyczy rozdzielili się,
Hektor ruszył w stronę Starego Miasta, jego rodzicielka skręciła w przeciwnym kierunku.
Rozterka Róży trwała krótko. Poszła za matką. Nadal nieświadoma dlaczego to robi? Cóż za
niekonsekwencja! Swego czasu skłamała partyjnym towarzyszom, opisując rysopisy
brygady fryzjerskiej , a teraz śledziła matkę jednego z młodych żołnierzy AK. Kobieta
tymczasem, nieświadoma ogona , szła nieśpiesznie, oglądając witryny. Minęła dom bez
kantów , uniwersytet, przeszła na drugą stronę przy kościele św. Krzyża, by skręcić w ulicę
Kopernika, tuż obok opatrzonego niemiecką tablicą pomnika genialnego astronoma.
Najwyrazniej zmierzała prosto do domu, bo w małym sklepiku na rogu dokonała skromnych
zakupów, po czym weszła w bramę jednej z secesyjnych kamienic położonej w głębi zaułka.
Róża wślizgnęła się za nią. Zdążyła zauważyć, jak ta znika w prawej klatce. Narcyza
odczekała krótką chwilę i uchyliła następnie drzwi. Matka Hektora stąpała energicznie, a jej
kroki rozbrzmiewały donośnie na schodach. Róża liczyła stopnie i podesty. Na trzecim piętrze
zabrzęczały klucze i zazgrzytał zamek. Potem trzasnęły drzwi. Policzyła do dziesięciu i sama
wbiegła na górę. Na klatce znajdowały się wejścia do trzech mieszkań. Dr Szymański, A i G.
Herbutowie, Jan Kamieniecki... Lokal od frontu. Postanowiła spróbować właśnie w tych
trzecich drzwiach. Intuicja podpowiadała jej, że pseudonim blondyna może mieć coś
wspólnego z sienkiewiczowskim Panem Wołodyjowskim hektorem Kamienieckim.
Nacisnęła dzwonek. Trafiła! W drzwiach pojawiła się matka młodego konspiratora.
Proszę? zapytała, mierząc dziewczynę przenikliwym wzrokiem.
Czy to może pani własność? Róża wyciągnęła skórkową portmonetkę. Leżała na
schodach.
Surowe oblicze matki Polki złagodniało.
Nie dziecinko, widocznie ten woreczek musiał zgubić ktoś inny.
A to przepraszam, popytam obok...
Chciała odejść, pani Kamieniecka jednak nie kwapiła się z zamykaniem drzwi.
Nigdy cię dotąd nie widziałam, mieszkasz w naszym domu? dopytywała się, lustrując
dziewczynę wzrokiem.
Nie, nie... Ja... na moment ogarnęła ją panika, ale w mgnieniu oka przypomniała się
jej tabliczka na sąsiednich drzwiach. Ja... ja do doktora Szymańskiego.
Przecież doktor nie żyje od dwóch lat.
Widocznie mojej babci znów się coś pomyliło powiedziała, nie tracąc rezonu.
Przepraszam i do widzenia! odwróciła się na pięcie i zbiegła ze schodów, zastanawiając się
po drodze, jaki właściwie miała cel, pragnąc się dowiedzieć tego adresu.
* * *
Ostatniej listopadowej niedzieli, dwudziestego dziewiątego, wiedziony nie do końca
uświadamianym impulsem wybrałem się na spacer po Warszawie. Zapewne miał w tym swój
udział nękający mnie od paru dni ból głowy i łamanie w kościach. Ponieważ Grażyna wzięła
wóz i pojechała z Basią do teścia, do centrum musiałem dotrzeć miejskimi środkami
komunikacji. Dalej postanowiłem poruszać się pieszo, chociaż nie był to najlepszy czas na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]