[ Pobierz całość w formacie PDF ]
temu umarła mu matka, mam na niego oko. Nie, żebym się przy tym przepraco-
wywał, bo to samo robi większość mieszkańców Crane s View. %7ływimy go, gdy
na to pozwala, zlecamy mu różne dorywcze prace, by miał na hamburgery i filmy
z Arnoldem Schwarzeneggerem z wypożyczalni. Naukowcem od rakiet nigdy nie
zostanie, ale jest naszym Johnnym i to starczy. Zawsze starałem się być z nim jak
najbardziej szczery.
Skąd idziesz?
Pani Darnell dała mi francuskie grzanki na śniadanie. To dobre, prawda?
Owszem, dobre. To był zły człowiek, Johnny. Nazywa się Floon. Gdybyś
zobaczył go jeszcze kiedyś, trzymaj się od niego z daleka.
Nie powinieneś go aresztować? Trzymał cię na muszce. Johnny uwiel-
biał filmowe zwroty w rodzaju trzymać na muszce . Czasem, gdy jakiś wpadał
mu w ucho podczas oglądania telewizji, zapisywał go pracowicie wielkimi litera-
mi na tabliczce, którą trzymał obok odbiornika.
Może pózniej. Nie teraz.
Okay. Ale może chcesz, żebym siadł mu na ogon? Będę go śledził pota-
jemnie i powiem ci, gdzie poszedł.
Najpierw chciałem mu zabronić, ale ugryzłem się w język. Co by to zaszko-
dziło? Nawet jeśli Floon go zauważy, to po dwóch minutach rozmowy pojmie, że
ma przed sobą gościa bez kompletu klepek w głowie. Kto dostrzegłby jakąkolwiek
grozbę w osobie grubasa recytującego reklamówki Isuzu? Floon zaś nie wiedział,
że jeżeli John nastawił się na coś, potrafił być równie wytrwały jak mangusta
w walce z kobrą. Dlaczego nie pozwolić mu pójść za Floonem?
Ale musisz bardzo uważać, Johnny. Jeśli cię zobaczy, może być bardzo
dokuczliwy.
Johnny nigdy się nie uśmiecha, ale tym razem odstąpił od zasady.
Wiem, jak się kryć. Nauczyłem się chować przed mamą i nigdy nie mogła
mnie znalezć. Przed nim też się będę chował. Obserwuj mnie. Założę się z tobą
o dziesięć miliardów dolarów, że gość mnie nie zauważy.
No to idz, John, ale bądz ostrożny. Nie rób niczego głupiego.
Jestem trochę głupi, Frannie, ale nie wtedy, gdy mam się chować. I od-
szedł wciąż uśmiechnięty.
Tyle się stało przez ostatnie kilka godzin, że chyba tylko cudem doszedłem
do George a normalnie, na dwóch nogach, a nie pełznąc na czworakach. W du-
chu czułem się, jakby mnie przekotłowała niecnie banda naćpanych demonów,
a potem porzuciła. Im bliżej byłem jego ulicy, tym bardziej przyspieszałem bez-
138
wiednie kroku. Chciałem zobaczyć mojego przyjaciela George a Dalemwooda,
kogoś realnego i dobrze zakotwiczonego w rzeczywistości, kto stanowił istotną
część mojego jeszcze do niedawna praktycznie beztroskiego życia.
Wspiąłem się po schodkach werandy i przycisnąłem guzik dzwonka. Nikt się
nie pojawił, co mnie akurat nie zdziwiło. Nawet będąc w domu, George często
ignorował dzwonki do drzwi czy telefony. To oni chcą czegoś ode mnie ma-
wiał z upodobaniem a ja mogę nie życzyć sobie towarzystwa. Wszystko jed-
no, czyjego . I dalej robił wtedy to, co akurat go pochłaniało, głuchy na wszelkie
dzwony i dzwonki rozlegające się w tle.
Zanim znów spróbowałem, zszedłem kilka stopni, żeby zerknąć na dach. Tam
właśnie siedział, gdy mój świat był jeszcze względnie prosty. Względnie, bo dzi-
wiłem się jedynie wracającym z grobów psom i nie przeczuwałem, że spotkam
samego siebie z przeszłości i przyszłości. A szczególnie tego dzieciaka, który
zginął właśnie zastrzelony przez holenderskiego przemysłowca z dwudziestego
pierwszego wieku.
Dzisiaj mój przyjaciel nie siedział na dachu, ale zerkając w górę, usłyszałem
coś, co ukoiło moje serce. George jest wyjątkowo dobrym gitarzystą. To taki ory-
ginał, że podobny talent nie powinien zdumiewać, ale jednak. Znając jego dziw-
ne i konserwatywne gusta, można by oczekiwać, że będzie grał jedynie muzykę
klasyczną, wszelako nie. Sięga i do Mozarta, i do Beatlesów, nie gardzi też naśla-
dowaniem Michaela Hedgesa czy Manitasa de Platy. Co najmniej dwie godziny
dziennie ćwiczy na najpiękniejszej gitarze, jaką w życiu widziałem. Ukochałbym
ten instrument już za samą nazwę; to jakiś bardzo rzadki model zwany Drzwi
kościoła . Gdy spytałem George a, ile kosztowała, przełknął ciężko i mruknął je-
dynie, że suma była pięciocyfrowa. Ale warto było. Obchodzi się z drewnianym
pudłem, jakby chodziło o akt miłosny. Zresztą, może to naprawdę głównie kwestia
uczucia.
Stojąc z jedną nogą na stopniu, usłyszałem, jak gra Bethenę, mrocznego i pięk-
nego walca Scotta Joplina. To był jeden z ulubionych utworów George a. Ode-
tchnąłem cicho z ulgą. Skoro grał tego walca, to wszystko było z nim w porządku.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]