[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ło dokładnie na samym środku strychu.
Bernard, nieświadomy obecności Avery'ego, zdążył już umieścić
lornetkę na wprost okna i regulował właśnie soczewki.
- Witaj, Bernardzie - odezwał się łagodnie Avery, podchodząc do
kąta, który urządził sobie chłopak. Przewrócona do góry dnem maślnica
służyła mu za stół, stosy książek podpierały połamany fotel, a obok nie
go stała waza, z której unosiła się para i woń rosołu.
Chłopak uniósł głowę. Drgnął zaskoczony, po czym uśmiechnął się
szeroko.
- Kuzyn Avery! Myślałem, że znowu poszedł pan z ludzmi Drum-
monda. Właśnie próbowałem znalezć pana za pomocą tego - poklepał
czule starÄ… lornetkÄ™.
- Często tu przychodzisz, prawda? - Avery spojrzał na zeschłe skór
ki chleba i zmięte, zatłuszczone papiery, jakich pełno było wokół fotela.
- Tak, chyba tak - rzekł Bernard. - To głupie, prawda? To znaczy
głupie jest to, że tak czekałem, żeby być z rodziną, a jak już jestem,
wszystko jest jakieś inne, nieznane - i muszę czasem gdzieś się ukryć.
Avery rozumiał to. I on, kiedy był dzieckiem, tęsknił nieraz za Mill
House, a mimo to potrzebował pózniej samotności, by przeżywać jesz-
154
cze raz wydarzenia dnia, odtwarzać w pamięci każdy szczegół, każdy
zapach, każdy centymetr kwadratowy tego miejsca. Dopiero kiedy do
rósł, nauczył się czuć swobodnie w obecności innych, ale i tak dotyczyło
to tylko para bliskich towarzyszy. Niełatwo się zaprzyjazniał, a nielicz
nych przyjaciół, jakich miał, traktował jak skarb... Przez głowę prze
mknęło mu wspomnienie smutnej twarzy Karla.
Gdyby tak zdołał go wtedy uratować! Tyle razy odtwarzał pózniej
po nocach w pamięci dzień jego śmierci, wykreślał od nowa ich ostatnią
wspólną trasę przez śnieżne pola Grenlandii, zadawał sobie pytanie, dla
czego Karl był wtedy po jego prawej, a nie lewej stronie, zastanawiał
się, czy powinien był się upierać, by poszli gęsiego...
Potem zaczęło dręczyć go poczucie winy, a wspomnienie o Karlu
zamieniło się w bolesny ciężar. Wreszcie przeczytał list Lily, kwintesen
cję chłodnego współczucia i nieomylnej mądrości.
Tyle że jej listy, włącznie z tym ostatnim, który znaczył dla niego tak
wiele, dawały, niestety, fałszywe świadectwo o tej kobiecie.
Ona wcale nie była taka mądra... Z bólu i cierpienia swojej matki
uczyniła pole walki o prawa kobiet. Uśpiła swe serce, zamknęła je. Ni
gdy nie zajmie w jej życiu takiego miejsca, jakie ona zaczęła zajmować
w jego.
- Pan, naturalnie, zawsze będzie mile widziany w Mill House - rzekł
Bernard. - To znaczy, wiem, że to nie moje i że nie powinienem się
wyrażać w ten sposób, ale...
Avery spojrzał na niego pytająco. Po chwili zdał sobie sprawę, że
chłopak błędnie tłumaczy sobie jego milczenie.
- Czy sprawa własności domu nie daje ci spokoju? - spytał, wie
dząc, że chłopak, jako spadkobierca Horatia, miał większe prawo do
Mill House niż Lily czy on.
- Co? - Bernard zamrugał, zaskoczony. - A... Nie, skąd!
Avery poczuł ogromną ulgę. Gdyby odpowiedz była inna, musiałby
przekonać Lily, aby dała dom chłopcu, o ile by mu na tym zależało...
Ale przecież, gdyby mu zależało, to jako bezpośredni spadkobierca Ho
ratia mógł sobie pozwolić na kupienie domu od Lily.
- Mam na myśli - ciągnął Bernard - że to jest, owszem, szalenie
przyjemne miejsce, ale prawdę mówiąc bardziej mi odpowiada życie
w mieście. Taka surowa, prymitywna egzystencja to nie dla mnie.
- Naprawdę? - Avery przyjrzał się kuzynowi. Sądził, że chłopak
jest trochę podobny do niego: kocha przygody i wyzwania... - Mogłoby
się okazać, że odpowiada ci ta surowa, prymitywna egzystencja", gdy
byś miał szansę naprawdę jej zasmakować.
155
Avery uśmiechnął się melancholijnie. Nawet kiedy był mały, uwa
żał, że to uroczy przykład marnotrawstwa - sala balowa na farmie. Cie
kawe, ile balów się tu tak naprawdę odbyło... Wszedł do środka w mo
mencie, gdy Bernard odsłaniał ostatnią z atłasowych draperii barwy
kości słoniowej, które okrywały sięgające od podłogi do sufitu okna.
Rozejrzał się dookoła oszołomiony.
Wypchany hinduski bawół już na zawsze rył nogą lśniące deski pod
łogi, uwieczniony w tej pozie przez zręcznego rzemieślnika. Tygrys czaił
się do skoku pomiędzy manekinem w stroju maoryskiego wojownika, a in
nym, przyodzianym w szaty Beduina. W lejącym się przez okna słonecz
nym blasku wygrzewał się krokodyl o złośliwie lśniących szklanych
oczach. Gabinet osobliwości... Naokoło sali stały długie stoły, na których
spoczywały w rzędach eksponaty, każdy starannie opatrzony etykietą.
Wszystko, co kiedykolwiek przysłał Bernardowi, znajdowało się
w tym pokoju. Bardziej kruche okazy zostały pieczołowicie zamknięte
w szklanych słojach, a te, które nie potrzebowały takiego zabezpiecze
nia, były świeżo odkurzone. Etykietki, wypisane znanym, nienagannym
kobiecym pismem, informowały o dacie, miejscu i okolicznościach zdo
bycia danego eksponatu.
Nie mógł wykrztusić słowa. Patrzył na triumfalną minę Bernarda
i nie potrafił nic powiedzieć. Chłopak nie zdawał sobie nawet sprawy,
co mu zrobił... %7ładna kobieta nie poświęcałaby wyłącznie z poczucia
obowiązku tyle czasu i wysiłku w sporządzanie kroniki życia mężczy
zny, dla którego nie miałaby względów. To był niepodważalny dowód,
że Lily Bede zależy na nim - i zawsze zależało.
Ale co to za różnica, psiakrew? Czy on i Lily Bede mieli przed sobą
jakąkolwiek przyszłość? On pragnął mieć rodzinę, rodzinę, która nosiła
by jego nazwisko.
Bez słowa wyszedł z pokoju, ścigany poczuciem nieodżałowanej
straty.
ernard nie poszedł na bal do Camfieldów. Utrzymywał, że jest bar
dzo zmęczony, niemniej wymusił na matce obietnicę, że pójdzie bez nie
go. Pozostali, nie starając się nawet wymyślić żadnej wymówki, zajęli
się przygotowaniami do uroczystości.
158
Panie, wchodząc do powozu, który miał zawiezć ich na miejsce,
wyglądały na tak przejęte, jakby udawały się co najmniej na inkwizycję.
Ten niepokój udzielił się też Avery'emu. Jechali w milczeniu, jeśli nie
liczyć jego napadów kichania. W końcu, gdy kichanie stało się już bar
dzo uciążliwe, Lily zdecydowała się odezwać.
- yle się pan czuje? - spytała rozdrażniona.
Równie nerwowa była jego odpowiedz.
- To te przeklęte konie.
- Konie?
Twarz Lily krył obszerny kaptur płaszcza. W świetle latarni, wiszącej
za oknem powozu, Avery dostrzegał jedynie jej ciemnoczerwone wargi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]