[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Oxford Street w kierunku zabudowań Uniwersytetu Kalifornijskiego. Nie rozglądał się
dookoła. Znał dobrze drogę i nie interesowali go przechodzący obok studenci. Nie
zwracał również uwagi na przejeżdżające samochody ani na okoliczne budynki, z
których wiele dopiero co wybudowano. Berkeley nie istniało dla niego, ponieważ nie
miało dlań znaczenia. Zagłębił się w myślach. Był przekonany, że zrozumiał wreszcie
jasno przyczynę swojej choroby. Co do tego, że jest chory, nie miał żadnych
wątpliwości, bo czuł się bardzo zle należało tylko odkryć zródło infekcji.
Pomyślał, że przyczyna tej strasznej choroby, która zmusiła go w końcu, by poszedł
do doktora Stockstilla, leży gdzieś na zewnątrz, poza nim samym. Czy psychiatra po
ich dzisiejszym spotkaniu ma już na ten temat jakąś przekonującą teorię? Bruno
Bluthgeld w to powątpiewał.
Potem spostrzegł nagle, że wszystkie odchodzące w lewo przecznice są pochylone,
jakby miasto zapadało się w tamtym kierunku, jak gdyby stopniowo przewracało się
na lewy bok. Wydało mu się to zabawne, bo natychmiast zrozumiał przyczynę tego
zjawiska to astygmatyzm, który zaostrzał się pod wpływem napięcia nerwowego.
Czuł się tak, jakby szedł po pochyłym, podniesionym z jednej strony chodniku, i
zdawało mu się, że wszystko osuwa się na bok. Miał wrażenie, że z nim też dzieje się
to samo. Z trudnością stawiał stopy, szedł chwiejnym krokiem i dryfował w lewo
razem z ulicą.
Jakże istotne są dane dostarczane przez zmysły, pomyślał. Ważne jest nie tylko to,
co się odbiera, ale i to, w jaki sposób się to dzieje. Zaśmiał się cicho. Aatwo stracić
równowagę, kiedy ma się ostry astygmatyzm, pomyślał. Jak bardzo zmysł równowagi
może wpłynąć na nasze widzenie otaczającego świata& słuch jest pochodną zmysłu
równowagi niedocenianego fundamentu innych zmysłów. Niewykluczone, że
dostałem lekkiego zapalenia błędnika. Powinienem dać się przebadać.
Tak jak przewidział, zakłócenie zmysłu równowagi zaczęło wpływać na jego słuch.
To fascynujące, jak oko i ucho połączyły się w całość. Najpierw wzrok, potem
równowaga, a teraz zaczynał też inaczej słyszeć.
Dobiegało go przytłumione, głębokie echo własnych kroków, stukających po
chodniku butów. Nie był to jednak ostry, wyrazny odgłos, jaki mogłyby wydawać
damskie pantofle, lecz tępe, głuche dudnienie, jakby dobiegające z jakiejś rozpadliny
czy jaskini.
To nie był przyjemny dzwięk. Wbijający się w czaszkę łomot powodował przejmujący
ból. Zwolnił, skrócił krok i zaczął się przyglądać uderzającym o chodnik stopom,
jakby chciał przewidzieć, kiedy się rozlegnie ten hałas.
Wiem, skąd to się bierze, pomyślał. Już przedtem zdarzało mu się słyszeć owo
echo, które wywołują normalne dzwięki w labiryncie ucha. Podobnie jak zaburzenia
wzroku, również ta dolegliwość miała proste fizjologiczne podłoże. Kiedyś całymi
latami podobne objawy dziwiły go i przerażały, choć brały się po prostu ze złej
postawy, z napięcia układu kostnego, zwłaszcza w okolicy podstawy karku.
Obracając głową na boki, był nawet w stanie sprawdzić słuszność swojej teorii.
Słyszał lekki trzask kręgów szyjnych krótki, ostry dzwięk, który natychmiast
powodował bardzo bolesny łomot w uszach.
Muszę być dzisiaj wyjątkowo przygnębiony, pomyślał Bruno Bluthgeld. W tym
momencie zaczęło się pojawiać jeszcze jedno, głębsze i dotychczas nie znane mu
zaburzenie percepcji. Szara chmura dymu opadała powoli na otaczające go
przedmioty, sprawiając, że domy i samochody zaczęły wyglądać jak nieruchome,
ciemne, pozbawione barw kopce.
Gdzie się podziali ludzie? Wydało mu się, że wlecze się zupełnie sam, ciężkim,
stromym szlakiem wzdłuż Oxford Street do miejsca, gdzie zostawił swojego
cadillaca. A może wszyscy (dziwna myśl) weszli nagle do budynków? Jakby chcieli
się skryć przed deszczem, pomyślał& przed deszczem drobnych płatków sadzy
wypełniających powietrze i przeszkadzających w widzeniu, oddychaniu i posuwaniu
się naprzód.
Zatrzymał się. Stanął przy skrzyżowaniu i spojrzał w głąb bocznej ulicy, która ginęła
w dziwnym mroku, a potem popatrzył w prawo, gdzie ulica pięła się w górę, aż
gwałtownie się urywała, jak ucięta. Nagle ku swemu zdziwieniu dostrzegł coś, czego
nie mógł sobie wytłumaczyć zaburzeniami funkcji organizmu pęknięcia w murach.
Budynki po jego lewej stronie waliły się. W ich ścianach otwierały się ostre rysy,
jakby ustępowała najtwardsza z substancji beton, na którym stało miasto i z
którego zrobione były otaczające go domy, ulice, fundamenty.
Jezu Chryste, pomyślał. Co to jest? Wpatrywał się w chmurę sadzy. Teraz zniknęło
też niebo, zasłonięte całkowicie ścianą czarnego deszczu.
A potem, wśród kawałów betonu i gruzów, dostrzegł małe, jakby uschnięte kształty.
To byli ludzie, przechodnie, którzy zniknęli na jakiś czas. Teraz pojawili się znowu,
tym razem jednak wszyscy byli skurczeni i patrzyli na niego niewidzącymi oczami,
nie mówiąc ani słowa, tylko kręcąc się w kółko bez celu.
Co to jest? zapytał, tym razem na głos. Usłyszał, jak jego słowa odbiły się
głuchym echem. Wszystko zniszczone, całe miasto jest kompletnie zniszczone. Ale
co je zburzyło? Co się stało? Zszedł z chodnika i zaczął się przeciskać między
rozrzuconymi, rozbitymi kawałkami Berkeley. To nie złudzenie, zrozumiał. Wydarzyła
się jakaś ogromna, straszliwa katastrofa. Nagle usłyszał grzmot i płatki sadzy
zawirowały, poruszone tym dzwiękiem. Gdzieś z daleka, bardzo słabo, zabrzmiał
samochodowy klakson.
Stuart McConchie stał w sklepie z telewizorami i oglądał transmisję ze startu rakiety
Dangerfieldów. Nagle, ku swemu zdumieniu, zauważył, że ekran zgasł.
Stracili obraz stwierdził ze zniechęceniem Lightheiser.
Stojący wokół ludzie poruszyli się oburzeni. Lightheiser gryzł wykałaczkę.
Zaraz będzie powiedział Stuart, pochylając się nad odbiornikiem, żeby zmienić
kanał. Ostatecznie dzisiejsze wydarzenie transmitowały wszystkie stacje.
Na żadnym kanale nie było obrazu. Nie było również dzwięku. Przełączył jeszcze
raz. W dalszym ciągu nic.
Z piwnicy wybiegł jeden z techników i rzucił się w stronę frontowych drzwi.
Czerwony alarm! krzyknął.
Co to takiego? zapytał Lightheiser ze zdziwieniem, a jego twarz nabrała jakiegoś
niezdrowego wyrazu.
Patrząc na niego, Stuart McConchie rozumiał bez słów jego myśli. On sam nie
musiał się zastanawiać. Od razu pojął, co się stało; wybiegł ze sklepu na ulicę i
zatrzymał się na pustym chodniku. Kiedy ludzie przed telewizorem zobaczyli
biegnących McConchiego i technika, również rozpierzchli się we wszystkie strony.
Jedni usiłowali dostać się na drugą stronę ulicy, przebiegając między jadącymi
samochodami; inni kręcili się w kółko, a jeszcze inni biegli prosto przed siebie. Mogło
się wydawać, że na każdego z nich spadło inne nieszczęście.
Stuart i Lightheiser biegli w kierunku szarozielonej metalowej klapy w chodniku,
prowadzącej do pustego teraz podziemnego magazynu, w którym kiedyś, dawno
temu, przechowywane były zapasy drugstore u. Obaj szarpnęli za klapę, a potem
zawołali jednocześnie, że nie chce się otworzyć. Można ją było odblokować tylko od
spodu. W drzwiach sklepu z konfekcją męską pojawił się sprzedawca. Zobaczył ich.
Lightheiser wrzasnął na niego, żeby pobiegł natychmiast na dół i otworzył klapę.
Otwórz klapę! krzyknął Lightheiser, a po nim okrzyk ten powtórzył Stuart i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]