[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jeden z dwu najmłodszych w klasie. Miałem wtedy 17 lat, wysoki, chudy, ale zdrowy,
Byłem molem książkowym", nie uprawiałem prawie sportów i do tego nosiłem okulary
typowy intelektualista". Od 1938 r. obowiązywało maturzystów odbycie zaraz po
egzaminach skróconej służby wojskowej rok i sześć tygodni. Dopiero potem szli na
studia. Na komisji poborowej spostrzeżono natychmiast, że jestem krótkowidzem, dano
mi zaklejoną kopertę i odesłano do okulisty. Byłem zrozpaczony. Wszyscy moi koledzy
chcieli służyć w wojsku, mieliśmy już wówczas poczucie zagrożenia naszego państwa.
Zanim poszedłem do okulisty, udałem się najpierw do optyka i nauczyłem na pamięć
kontrolnej tablicy z literami. Lekarz, młody i sympatyczny porucznik w mundurze, zapytał
mnie, czy chcę iść do wojska. Tak, oczywiście". No, to zobaczymy". Zabrał mi
okulary i wskazał tablicę. Zaraz spostrzegł, że oszukuję. Ale jeśli chcesz, nie będę ci
przeszkadzał" powiedział.
W wieku 15 16 lat chciałem zostać aktorem lub pisarzem. O aktorstwie myślałem
bardziej, ale rychło okazało się, że mam kłopoty ze strunami głosowymi. Potem zrodziła
się we mnie myśl wstąpienia do zakonu Jezuitów. Co niedziela chodziłem do kaplicy
Jezuitów przy ul. Rakowieckiej na Mszę Zw. z kazaniem wybitnego kaznodziei i
człowieka wielkiej wiedzy o. dr. Edwarda Kosibowicza. Już po maturze odwiedziłem o.
Kosibowicza, chciałem się u niego wyspowiadać, zaproponował mi jednak również
rozmowę. Pytał o moje plany życiowe, rodzinę i zainteresowania, na zakończenie
powiedział mi: Mój kochany, idz teraz do wojska, potem, jeśli nie zmienisz zamiarów,
wróć do mnie, przyjmę cię z otwartymi rękami. Jesteś młody, nie masz nawet
osiemnastu lat. Masz jeszcze czas. Idz do wojska. Może być wojna. Nie wiadomo, czy
przeżyjemy..." O. Kosibowicza spotkałem pózniej w konspiracji, w końcu 1942 albo w
1943 roku. Poznał mnie natychmiast. Był zadowolony, gdy zorientował się, co robię.
26
Potem, w sierpniu 1944 r., on i ponad dwudziestu innych jezuitów z domu na
Rakowieckiej zostało zamordowanych przez SS.
Od połowy lipca do połowy sierpnia 1939 r. odbywałem obowiązkową służbę w Junackich
Hufcach Pracy koło Dąbia nad Nerem. Użyto nas na terenach dotkniętych powodzią nad
Wartą. Było to ważne doświadczenie w moim życiu. %7łyliśmy w obozie na wsi, w
namiotach i barakach, co dzień maszerowaliśmy po kilka kilometrów, najczęściej z
łopatami; uczono nas również obchodzić się z bronią. Ale głównym naszym zadaniem
było niesienie pomocy miejscowej ludności. Pierwszy raz w życiu zetknąłem się z
rówieśnikami, którzy nie kończyli szkoły średniej, lecz po szkole powszechnej
zdecydowali się na szkołę podoficerską. Zaciągali się w wieku lat 15, do 18 lat
uczęszczali do szkoły, zdobywali zawód i już zarabiali. Najczęściej byli to synowie
chłopscy z całkiem biednych rodzin. Byli z nami w tej samej jednostce, mieszkaliśmy we
wspólnych salach i wykonywaliśmy te same prace. Podobnie jak my używani byli przy
katastrofach żywiołowych, również np. do budowy dróg. Mieli apetyt, byli pogodni i radzi
z życia. Nauczyłem się, że trzeba z nimi trochę inaczej rozmawiać: byli bardzo dobrymi
kolegami, jeśli się chciało ich traktować jak kolegów. W tym okresie okolicę dwukrotnie
nawiedziła powódz. Budzono nas w nocy i wyruszało sześciuset chłopaków. Jedni
próbowali na gwałt umacniać wał workami z piaskiem, inni ratowali ludzi i ich dobytek.
Pracowaliśmy niemal bez przerwy przez trzy albo cztery doby. Kuchnia polowa
przywoziła nam posiłek, zasypialiśmy tam, gdzie pracowaliśmy, na dwie trzy godziny,
potem pobudka i znów do roboty. Przenosiłem dzieci, pocieszałem starych.
Spiętrzając ziemię z gałęziami i darnią próbowałem jakoś zatrzymać wodę. W końcu
byłem całkowicie bez sił. Pamiętam, że gdy dano nam wreszcie dzień wolny, przespałem
20 godzin bez przerwy. Właściwie zupełnie podstawowe doświadczenia, ale przecież
wiele zależy od tego, co się z takich doświadczeń wyniesie. Wtedy po raz pierwszy
zrozumiałem, co to znaczy pomagać ludziom ciężko doświadczonym i znajdującym się w
niebezpieczeństwie.
Wróciliśmy do domów za dwa tygodnie wybuchła wojna.
20 września miałem zameldować się w jednostce wojskowej w Modlinie. Jak wielu
innych, nie zdążyłem.
Od paru dni kopaliśmy w Warszawie rowy dla osłony ludności przed bombardowaniem,
ochotniczo, pod kierunkiem saperów. Było to swego rodzaju pospolite ruszenie: także
kobiety, także siostry zakonne, także chałatowi %7łydzi. Dużo w tym było jeszcze zabawy
trochę jak w teatrze. Ale wielu oficerów rezerwy było już powołanych.
27
3. PIERWSI LUDZIE ZGINLI WE ZNIE
1 września 1939 r. Obudziła mnie matka: Coś grzmi. Słychać wyraznie. Wstawaj!"
Mamo, to przecież ćwiczenia. Daj mi spokój. Mam wakacje". Pokazywała na małe
obłoczki: To przecież obrona przeciwlotnicza!"
A potem usłyszeliśmy w radio orędzie Prezydenta. To była wojna. Warszawa była
zbombardowana, nim jeszcze nadano to orędzie. Tysiące ludzi biegło, aby zobaczyć
pierwsze zburzone domy: my, warszawiacy, z natury jesteśmy ciekawi.
I tak zginęli pierwsi ludzie, we śnie, w swych domach.
Pierwsze zarządzenia dotyczyły zaciemniania miasta i organizacji powszechnej obrony
przeciwlotniczej. Samoloty nadlatywały co parę godzin. Początkowo były to mało grozne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]