[ Pobierz całość w formacie PDF ]

o niego nos. Im dłużej myślę, tym bardziej dochodzę do przekonania, że
ta przeklęta góra rzeczywiście przesunęła się ładny kawałek. Chciałbym, żeby było inaczej,
ale obawiam się, że nie popadliśmy wszyscy naraz w obłęd.
- Tak  Viries pochylił się nad ciałem.  Obłęd... To byłoby chyba o wiele lepsze...
Co robimy?
- Idziemy dalej  pułkownik wzruszył ramionami.  Drogi odwrotu nie ma. Skały za nami zrastają się,
ledwie odejdziemy kilkadziesiąt kroków. Może coś lub ktoś nas prowadzi
ku jakiemuś miejscu.
- Może ku śmierci?
-Boisz się?  na twarzy Vallery ego zagościł krzywy, lekko drwiący uśmiech.
Sierżant spojrzał mu prosto w oczy.
- Jak wszyscy diabli, panie pułkowniku. A pan?
- Musiałbym być naprawdę szaleńcem  odparł poważnie.  Ale jeśli nas dwóch ogarnia strach, co
musi się dziać w sercach prostych żołnierzy?
- To samo  powiedział Viries zdecydowanie.  Sam ich wyszkoliłem, znam każdego lepiej niż
własne palce. Boją się, ale pójdą za komendą tam, gdzie ich pan zawiedzie. To dumni ludzie. Karki
mają twarde, a w sercach nie znajdzie się miejsce na przeniewierstwo.
Wszyscy zgłosili się na ochotnika, w wysokie góry. A przecież bywali w Varijji. Może nie tak
daleko, ale bywali. Wiedzieli, że czeka tutaj ciężka przeprawa.
- Wiem, ale strach bywa silniejszy od poczucia obowiązku.
Sierżant nie odpowiedział. Za żołnierzy dałby sobie głowę uciąć, ale i dowódca może mieć rację.
Dobrze jednak, że sam pułkownik wyruszył na poszukiwania.
Pozostałym
oficerom zabronił. W garnizonie muszą zostać doświadczeni dowódcy. Obyci w walce z zagonami
Varijczyków. A tutaj... samo wojenne obycie nie wystarczy. Trzeba czegoś więcej.
Właśnie tego, co ma d Orenburg  zdrowego rozsądku i umiejętności opanowania w obliczu
niewytłumaczalnego. Następne słowa wypowiedziane przez Vallery ego utwierdziły tylko Viriesa w
tym przekonaniu.
- Musimy od tej pory słać ludzi przodem, by sprawdzali czy górale gdzieś się nie kryją, by urządzić
kolejną niespodziankę. Oczywiście będą chodzić bez broni. Tamci też najwyrazniej nie mogą jej
użyć. Pochód się spowolni, ale trudno, coś za coś. I tak nie wiemy,
gdzie i po co mamy dojść. Przy oszczędnym gospodarowaniu spyży wystarczy jeszcze na kilka dni,
woda płynie pod nogami. Coś się wreszcie musi zdarzyć.
***
Reiss z Kocurem i dwoma żołnierzami szedł w szpicy. Przeczesywali dokładnie teren, zaglądali za
każdy wyłom w skałach, wdrapywali się wyżej, by zaglądać do jaskiń i nisz. Męczące zajęcie, lepsze
jednak od chodzenia w ociągu. Lepiej się zmęczyć bobrując z
przodu niż patrzeć bezradnie, jak za plecami ściany zwierają się bezgłośnie.
- Skoro tutaj można spotkać takie cuda  powiedział do zdyszanego po wspinaczce Kocura - to co
musi się dziać w krajach magii, gdzie ponoć każdy, nawet najpodlejszy żebrak
para się czarami.
- A właśnie podobno niewiele się tam takich rzeczy dzieje. Embargo mają, czy jak tam to się nazywa,
na niektóre uroki. Znaczy ograniczenia. Właśnie żeby się różne cuda nie
działy. Ci, co tam byli powiadają, że nawet najwięksi mistrzowie, jeśli chcą zrobić jaki większy
czar, muszą pytać o pozwolenie.
- Kogo? Przecież nie mają królów.
- Znać, żeś wychował się na zadupiu i o świecie wiesz tyle, co brudu za paznokciem.
Czarnoksiężnicy władcom nie hołdują, ale mają radę, co ich zastępuje i pilnuje, by nie czynili
głupot. Jednakowoż kiedyś inaczej bywało. Bawili się magią, robili co chcieli. Do czasu.
Dawno, wieki temu, niektórzy zaczęli się ze sobą żreć. Jak to wśród ludzi. Doszło do tego, że
stronnictwa magów wypowiedziały sobie wojnę. I, powiadam ci, sławetna charatanina, którą
zakończył traktat w Maeving jest niczym w porównaniu z tym, co się działo, kiedy wielcy magowie
zaczęli się przekomarzać. O tym też nigdyś nie słyszał, że tak gały wybałuszyłeś?
- Zgłupiałeś? Każdy zna tę opowieść. I nie na ciebie wytrzeszczam oczy. Tam spójrz.
Kocur popatrzył we wskazanym kierunku. A potem wybełkotał coś niewyraznie i pognał w stronę
oddziału. Nigdy dotąd Reiss nie widział, żeby kapral tak szybko przebierał
nogami. Zresztą wcale mu się nie dziwił. Sam po chwili dognał Kocura, słysząc za sobą tupot
pozostałych.
***
Tkwili zamknięci między przepaścistymi ścianami. Lita skała z przodu i z tyłu.
- Może jednak spróbować wspiąć się na któreś ze zboczy?  rozważał głośno kapral.
Starał się nie dać poznać po sobie strachu, ale głos mu się trząsł.
- Jak chcesz się wdrapać?  warknął Viries  toż to ze trzysta łokci skalnej gładzi.
Podejdziesz najwyżej tam  wskazał niewielką półkę.  A dalej? Liny nie przerzucisz, bo nie
znam takiego gardziny, co by cisnął hak tak wysoko.
- To co mamy robić?
- Na razie zawrzyj pysk i daj pomyśleć mędrszym od siebie. Lepiej by Oman coś zaśpiewał, skoro i
tak jesteśmy w matni i musimy siedzieć na tyłkach.
%7łołnierz o smagłym obliczu, pokrytym zmarszczkami i bliznami przymknął oczy.
Popłynęła pieśń w nieznanym żołnierzom języku. Oman wbrew posępnemu krajobrazowi, do
którego pasowałaby tęskna, smutna melodia, wybrał coś, co kojarzyło się raczej z zabawą.
Wybijał na udach skomplikowany rytm.
Iria sarda dusha veltirijo
Iria sarda issa neredija
Naria massar urda nesirijo
Iria nassa idar vederija
%7łołnierze słuchali najpierw ze zdumieniem, a potem z coraz większą radością.
Niektórzy próbowali naśladować rytm podawany przez Omana. Są jak dzieci, pomyślał
d Orenburg. Wystarczy oderwać ich na chwilę od smutnych myśli, żeby poczuli się szczęśliwi. Ale to
dobrze. Tak powinno być. Wojak zawsze musi być gotów na trzy rzeczy 
spanie, jedzenie i zabawę. To pomaga pogodzić się ze śmiercią, radzić sobie w takich chwilach, jak
ta. Szkoda, że jemu wojacka beztroska nie może się udzielić, nie potrafi pomóc.
Co dalej? Wyruszyli, by ratować życie synowi hrabiego Darelli, a tymczasem sami muszą zadbać o
swój los. Dlaczego? Myślał intensywnie. Zaszli już tak daleko. A przecież w każdej
chwili droga mogła się zamknąć. Jednak coś zdecydowało, że mają się zatrzymać właśnie tutaj.
Przywykł już do myśli, że znalezli się w żyjących górach. Człowiek potrafi się przystosować do
każdej sytuacji. Ale trzeba znalezć jakieś wyjście.
Oman tymczasem wykonywał następną pieśń, tym razem znaną wszystkim. Chór głosów wzniósł się
pod niebo.
Nie będzie moim domem
ciepła matczyna chałupa
na wroga spadnę gromem
niech drży mu ze strachu dupa
Niewybredne słowa i podłe rymy zwykłej wojskowej piosenki. Vallery uśmiechnął
się. Wrzeszczą z całych sił, nie zważając na nic. Potrzebne żołnierzom takie wytchnienie, jakby
zuchwałością chcieli odczarować zaklęty świat dookoła. Viries zbliżył się, odciągnął
dowódcę na bok.
- Reiss szepnął mi przed chwilą, że może spróbować wejść po stromiznie. Chłopak wychował się
pod samymi górami, ma obycie.
- Nie widzę innego wyjścia. Niech próbuje.
Po chwili pieśń się urwała. Wszyscy w napięciu śledzili poczynania młodego żołnierza. Zwój
cienkiego powroza przywiązał do pasa na plecach. Kiedy wejdzie na górę,
zrzuci koniec, towarzysze przywiążą grubsze sznury, a on je wciągnie. Uda się. Musi się udać.
Wspinał się sprawnie aż do linii skalnych półek i niewielkich osuwisk. Tam stanął, obserwując
uważnie stromą ścianę. Choćby nie wiadomo jak gładka, musi być gdzieś spękana, dać oparcie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spraypainting.htw.pl