[ Pobierz całość w formacie PDF ]

hacjendy i bierz dziewczynę.
Po tych słowach Bawole Czoło oddalił się. Serce Apacza wypełniło ogromne szczęście.
Obozu nie wolno było opuścić, dopóki się nie ściemni. Wojownicy mieli ruszyć z nastaniem
nocy. Gdy więc zapadł wieczór, Apacze weszli do środka piramidy. Każdy miał przy sobie broń i
rzeczy najniezbędniejsze. Gdy ostatni z nich przestąpił próg, zasunięto wejście kamieniem i cały
orszak ruszył w drogę. Na czele szedł Niedzwiedzie Serce, na końcu Sternau. Minęli schody. Sternau
podłożył ładunek prochu pod korytarz i zapaliwszy lont, podążył za innymi. Nie zapalając światła, po
omacku, szczęśliwie minęli przejście podziemne, po czym natychmiast zasypali jego wylot.
Usłyszeli teraz cichy huk, coś jak gdyby dalekie trzęsienie ziemi, nie widać było jednak żadnego
błysku. Dynamit wybuchł i wysadził korytarz. Teraz nikt nie mógł odkryć, w jaki sposób uciekli. Co
prawda wydostali się z potrzasku, ale trzeba było jeszcze zdobyć sto siedemdziesiąt koni. Posłano
wywiadowców, aby zbadali, jak wierzchowce są strzeżone. Wrócili z wiadomością, że tylko przez
trzech wartowników.
Uporano się z nimi błyskawicznie. A konie były indiańskie. Dopuściły do siebie
czerwonoskórych, nie parsknąwszy nawet i nie zdradziwszy niepokoju. Na rozkaz Sternaua
zachowywano wszelkie środki ostrożności. Aby nie zwrócić na siebie uwagi Komanczów, Apacze
dosia dali koni pojedynczo i pojedynczo odjeżdżali. Większość odprowadzała je o kilkaset kroków i
potem dopiero wskakiwała na siodła.
Preria była tu miękka, więc nikt nie spostrzegł, że porwano konie. Gdy następnego ranka
znaleziono ciała trzech zabitych wartowników, Apacze oddalili się jur o pół dnia drogi, Komancze
na próżno usiłowali wytłumaczyć sobie tajemnicze zniknięcie wrogów.
ZAGINIENI
Zacbodnioamerykańska rzeka Colima uchodzi do oceanu przez wielką zatokę, zwaną Puerto de
Colima lub Manzanillo, Miasteczko zaś Colima leży w żyznej okolicy i zajmuje się ożywionym
handlem. Przy ujściu rzeki zarzucają kotwicę statki o niemałym tonażu. Taki właśnie stał teraz w
porcie. Kadłub miał kształtny, miły dla oka, wyglądał jak nowy. Przyglądali mu się dwaj spacerujący
po przystani mężczyzni.
 Goddam, to piękny statek. Zbudowano go z pewnością w jakiejś amerykańskiej stoczni. 
Ten, który to powiedział, był wysoki i szczupły; jego ubranie pozostawiało wiele do życzenia, było
wygniecione, o wystrzępionych nogawkach i mankietach.
 Widać to na pierwszy rzut oka  zauważył drugi. Był szeroki w barach, krępy. Gdyby nie
podarte lakierki na nogach popękane rękawiczki na rękach, można by go śmiało wziąć za marynarza.
 Czy nie można by na nim umieścić jakiejś armaty?
 Pan mnie o to pyta, kapitanie? Przecież pan zna się na tym lepiej ode mnie.
 Tak sądzisz? To dobre! Ale nie nazywaj mnie kapitanem nawet, gdy nikt nas nie słyszy. Jestem
czcigodnym dyrektorem teatru, nazywam się Guzman, a ty... No, kim ty właściwie jesteś?
 Reżyserem.
 Tak, moim reżyserem. Nazywasz się Hermilio Martinez. Zrozumiano?
 Rozkaz, panie dyrektorze!  odpowiedział tamten z karykaturalnym ukłonem.
 Jak sądzisz, dokąd ten statek wyrusza?
 Skąd mam wiedzieć? Ale tam w łodzi siedzi jakiś chłopak. Może należy do załogi.
Podeszli bliżej do brzegu, przy którym była przycumowana kapitańska łódz. Dyrektor zapytał
chłopca:
 Senior, czy pan z tego statku?
Nikt jeszcze nie tytułował go seniorem, obaj mężczyzni przypadli mu więc od razu do serca. 
Tak.
 Jak się nazywa ten okręt?
  Lady". Przecież nazwa wypisana jest złotymi literami.
 Nie zauważyłem tego, senior. Czy ten piękny statek ma również kapitana?
 Oczywiście! Jak mógłby być bez kapitana?
 Myślałem sobie, że może komendant jest porucznikiem.
 To się zdarza tylko na okrętach wojennych.
 Jak się nazywa kapitan?
 Mister Wilkers.
 Czy pochodzi z Ameryki Północnej?
 Tak. Ja też jestem stamtąd.
 Tego się spodziewałem, senior. A co wieziecie na statku?
 To i owo. Między innymi sporo rzeczy do Guaymas.
 Do Guaymas? Hm. Czy nie moglibyście nas zabrać? Chcemy właśnie dostać się tam. Gdzie
kapitan?
 Na lądzie, ale powinien wkrótce wrócić. Oto i on!
 Który, ten niski?
 Tak, ten z rękami w kieszeniach.
Do przystani zbliżał się mały, zasuszony człowieczek. Zaczerwienione policzki, chwiejny chód i
mętny wzrok zdradzały, że wypił dziś co nieco za wiele.
 Hola! Boy, ruszamy!  wołał do chłopca.
 Nie tak prędko, sir.
 Nie? A niby dlaczego? Kiedy przychodzi kapitan, wszystko powinno iść raz-dwa. Musimy
robić trzydzieści węzłów na kwadrans. Zapamiętaj to sobie!
 Chwileczkę... Ci dżentelmeni chcą z panem mówić.
 Ze mną? A co to za jedni?
Obrzucił ich dobrodusznym spojrzeniem, strzelił z palców i uśmiechnął się:
 Szczury lądowe, co?
Obaj mężczyzni zdjęli kapelusze i stanęli przed nim w uniżonej postawie. Wyższy rzekł:
 Panie kapitanie, jestem dyrektorem teatru, nazywam się Guzman, a to mój reżyser Martinez.
 Aktorzy? Mili ludzie, zabawni ludzie. Czego chcecie ode mnie?
 Słyszeliśmy, że pan płynie do Guaymas. Ja również chciałbym się tam dostać z moją trupą.
 Do diaska! Z ilu osób składa się ta trupa?
 Nie licząc nas dwóch, z czterech aktorów i pięciu młodych, pięknych aktorek, senior.
 Do pioruna, to byłaby frajda! Czy zapłacicie za tę podróż, hę?
 Jeżeli niedużo...
 Pięć dolarów od osoby, ale tylko za przejazd. Wyżywić musicie się sami.
 A więc razem pięćdziesiąt pięć. Czy nie wystarczyłoby jednak okrągłe pięćdziesiąt?
 Pięćdziesiąt to trochę za mało. No, ale te kobiety... Niech i tak będzie. Tylko zapłacić musicie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spraypainting.htw.pl