[ Pobierz całość w formacie PDF ]
fantastycznie umazany, niczym ręką artysty. I ten opuszczony mały włóczęga nie miał butów,
stopy jego były bose, czerwone i spuchnięte, a idąc utykał na obie nogi. Co się zaś tyczy ubra-
nia ach, z trudem jedynie można by było wymienić choć jedną część jego odzienia lub
orzec, dzięki jakiej magicznej sile zdołał je na sobie utrzymać. To, że zimno przejmowało
całe jego ciało do szpiku kości, nie ulegało najmniejszej wątpliwości; wiedział o tym sam.
Każdy człowiek przemarzłby owego wieczoru; lecz z tej to właśnie przyczyny nikogo innego
tam nie było. Jak to się stało, że Jo znalazł się w owym miejscu, on sam nie zdołałby powie-
dzieć nawet za cenę swego krótkiego, kołaczącego się w nim życia, nawet gdyby wyposażono
go w słownictwo przekraczające sto słów. Ze sposobu, w jaki rozglądał się wokół siebie,
można było odgadnąć, że nie ma on najmniejszego wyobrażenia o tym, gdzie (i dlaczego) się
znajduje.
Jednakże nie był bynajmniej głuptaskiem jak na swój wiek. Czując zimno i głód i mo-
gąc jeszcze iść uginając mocno kolana i stąpając na palcach, postanowił wejść do jednego z
domów stojących po obu stronach ulicy w znacznych od siebie odległościach, a wyglądają-
cych tak jasno i ciepło. W chwili jednak, gdy usiłował wprowadzić w czyn swą wielce rozsą-
dną decyzję, wyskoczyło na niego z ujadaniem wielkie psisko i zakwestionowało jego prawo
do przekroczenia progu. Zdjęty niewymowną trwogą, sądząc niewątpliwie (nie bez słuszności
zapewne), że brutalne zwierzę na podwórzu oznacza brutalność wewnątrz domu, pokuśtykał
dalej pozostawiając za sobą wszystkie domy i mając szare, mokre pola po prawicy, szare,
mokre pola po lewicy a deszcz nad głową, który go na pół oślepiał. W nadchodzącej mgli-
stej i ciemnej nocy szedł trzymając się gościńca prowadzącego do Greenton. To znaczy,
gościniec ów prowadzi do Greenton tych, którym uda się minąć cmentarz Oak Hill. Każdego
roku znacznej liczbie wędrowców to się nie udaje.
Małemu Jo nie udało się.
Znaleziono go tam następnego ranka, przemoczonego i zziębniętego, lecz już nie gło-
dnego. Najwidoczniej wszedł przez bramę cmentarną w nadziei, być może, że wiedzie ona
do domostwa, gdzie nie ma psa i począł błąkać się w ciemnościach, przewracając się z
pewnością o liczne mogiły póty, póki nie zmęczył się do cna i nie poniechał dalszych wysił-
ków. Drobne ciałko leżało na boku z jednym umorusanym ziemią policzkiem na jednej umo-
rusanej ziemią dłoni, z drugą ręką schowaną pod łachmanami, by ją ogrzać. Drugi policzek
miał wymyty do czysta i wreszcie biały, jak gdyby przygotowany na przyjęcie pocałunku od
jednego z wielkich aniołów Boga. Stwierdzono choć podówczas nic jeszcze nie wiedziano,
albowiem ciało nie zostało od razu zidentyfikowane że maleństwo leżało na grobie Hetty
Parlow. Grób wszelako nie otwarł się, by go przyjąć. Jest to okoliczność wzbudzająca sprze-
ciw; można by pragnąć, nie uchybiając nikomu, by los zrządził inaczej.
Nocne harce w Trupim Wąwozie
Historia, która jest nieprawdziwa
Była to noc szczególnie mrozna i czysta jak serce diamentu. Przejrzyste noce często by-
wają przerazliwie zimne. W ciemnościach, nawet gdy człowiekowi zimno, może on o tym nie
wiedzieć, lecz gdy widzi, to cierpi. Owa noc była dostatecznie jasna, by kąsać niczym wąż.
Księżyc płynął tajemniczo ponad olbrzymimi sosnami wieńczącymi Górę Południa, krzesząc
zimne iskry na zlodowaciałym śniegu i uwydatniając na tle czarnego zachodniego nieba
widmowe zarysy łańcucha Gór Przybrzeżnych, za którymi leżał niewidoczny Pacyfik. Znieg
nagromadził się na odkrytych przestrzeniach wzdłuż dna wąwozu w długie grzbiety, które
zdały się falować, i w pagórki, które jak gdyby unosiły się i rozbryzgiwały pianę. Piana
iskrzyła się niczym światło słoneczne podwójnie odbite raz od księżyca, raz od śniegu.
Znieg zasypał wiele szałasów opuszczonego obozu poszukiwaczy złota (żeglarz
powiedziałby, że je zatopił) i niesiony nieregularnymi podmuchami zakrywał wysokie przęsła
podpierające ongiś koryto kanału zwanego rzeką, albowiem używano łacińskiej nazwy flu-
men . Jednym z przywilejów, jakich góry nie mogą pozbawić poszukiwacza złota, jest przy-
wilej posługiwania się łaciną. Mawia on o swym zmarłym sąsiedzie Odszedł w górę
�flumen� . Nie jest to najgorszy sposób powiedzenia Powrócił do zródła życia .
Opancerzając się przeciw atakom wichury śnieg nie ominął żadnego wzniesienia. Znieg
gnany wiatrem jest nieomal jak wycofująca się armia. Na otwartym polu ustawia się w szeregi
i bataliony; tam gdzie może zdobyć oparcie dla stóp, staje, gdzie znajduje kryjówkę, chowa
się. Można ujrzeć ,całe jego plutony przycupnięte za odłamkiem zwalonego muru. Kręta stara
droga wyrąbana w zboczu góry pełna była śniegu. Szwadron za szwadronem usiłował umknąć
tą dróżką, gdy nagle pościg ustał. Bardziej odludnego i posępnego miejsca niż Trupi Wąwóz
o północy w zimie nie sposób sobie wyobrazić. A jednak pan Hiram Beeson postanowił tam
zamieszkać jako samotny mieszkaniec wąwozu.
Tam w górze, na zboczu Północnej Góry, jego mały szałas z sosnowych bali wypu-
szczał z jedynego okna długą, cienką wiązkę światła,, a podobieństwo do czarnego żuka przy-
piętego do zbocza błyszczącą nową szpilką było uderzające. Wewnątrz siedział pan Beeson
we własnej osobie, przed huczącym ogniem, wpatrując się w jego gorejące serce, jak gdyby
nigdy przedtem, w całym swym życiu nie widział czegoś podobnego. Nie był on urodziwym
człowiekiem; siwowłosy, obszarpany i niechlujny w ubiorze. Twarz miał wymizerowaną i
wychudłą, oczy zbyt błyszczące. Co do wieku, to gdyby ktoś próbował go określić, mógłby
powiedzieć czterdzieści siedem, a potem poprawić się i rzec siedemdziesiąt cztery. W rzeczy-
wistości miał dwadzieścia osiem lat. Był wyniszczony do granic, jakich nie ośmielił się prze-
kroczyć, mając na uwadze biedującego grabarza w Bentley's Flat i nowego, przedsiębiorczego
koronera w Sonorze. Nędza i gorliwość są górnym i dolnym kamieniem młyńskim. Niebez-
piecznie byłoby dostać się pomiędzy nie.
Gdy pan Beeson siedział tam w obszarpanej odzieży, z łokciami na kolanach, wychudłą
twarz skrywając w wychudłych dłoniach, bez wyraznego zamiaru położenia się do łóżka,
sprawiał wrażenie, że rozpadnie się przy najlżejszym ruchu. A jednak w ciągu ostatniej godzi-
ny aż trzy razy mrugnął powiekami.
Rozległo się niecierpliwe pukanie do drzwi. Pukanie o tej porze nocy i w taką pogodę
zdziwić by mogło zwykłego śmiertelnika, który mieszkał dwa lata w wąwozie nie oglądając
ludzkiego oblicza i wiedział, że okolica jest niedostępna; lecz pan Beeson nawet nie oderwał
wzroku od węgli. A nawet kiedy pchnięte drzwi stanęły otworem, skulił się jedynie nieco bar-
dziej w sobie, jak ktoś, kto oczekuje czegoś, czego wolałby nie widzieć. Można zaobserwo-
wać ten odruch u kobiet w kaplicy cmentarnej w momencie, gdy trumna wnoszona jest nawą
za ich plecami.
Lecz gdy wysoki starzec w płaszczu z koca, z głową owiązaną chustą i całą niemal twa-
rzą ukrytą w szalu, w zielonych okularach ochronnych i o białej skórze przebłyskującej gdzie-
niegdzie, wkroczył milcząco do izby, kładąc ciężką dłoń w rękawicy na ramieniu pana Beeso-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]